Pobudka punktualnie o 5:30 i zabieramy się za przygotowanie śniadania. Spożywamy płatki kukurydziane z mlekiem oraz po dwa tosty z dżemem. Myjemy ząbki i wychodzimy przed hotel. Stoi autobus i akurat zamyka drzwi. Szybko podbiegamy i okazuje się, że nie ma nas na liście wycieczki, a firma na drzwiach się zgadza. Tłumaczę kierowcy że rezerwowaliśmy rejs wczoraj wieczorem i pewnie to jest powód naszej absencji na liście pasażerów. Siadamy i jedziemy do portu. Po drodze zbieramy jeszcze kolejnych turystów.
W porcie trzeba przejść tzw. check in, czyli zameldować się i odebrać bilet wraz z godzinowym planem wycieczki. Wypływamy o 7:00, po czym płyniemy na wyspę Daydreams Island i dalej na Hamilton Island, gdzie zabieramy kolejnych turystów. Właśnie tutaj zbierają się czarne chmury i zaczyna mocno padać deszcz. Dzięki temu możemy obserwować zjawisko dwóch tęczy. Dokładnie o 9:05 dopływamy na plażę Whiteheaven Beach, gdzie nie ma nikogo oprócz pasażerów naszego statku. Miejsce to jest na swój sposób magiczne – śnieżnobiały piasek i błękitna woda o temperaturze około 25 stopni. Oddalamy się kilkaset metrów od miejsca, gdzie dopłynęliśmy i rozkładamy nasze ręczniki. W czasie dwugodzinnego pobytu tutaj spacerujemy, kąpiemy się i robimy zdjęcia. Czas mija szybko, za szybko. Czas płynąć z powrotem. Teraz mamy przesiadkę na wcześniej wspomnianej wyspie Daydreams, gdzie robimy spacer po obecnym tutaj resorcie. Spotykamy dziko żyjące kangury, a w sadzawce przy hotelu pływają płaszczki i rekiny. Jest to świetne miejsce na wakacje, ale z tego co się zorientowaliśmy ekstremalnie drogie. O 13:10 przypływa po nas drugi statek na pokładzie którego w 30 minut docieramy do portu w miasteczku Airlie Beach. Tutaj szybka przesiadka do mikrobusa, który zawozi nas pod drzwi hotelu. Po przyjeździe jemy obiad. Kasia zasypia, a ja jeszcze coś robię na komputerze, ale też jestem zmęczony. Po 17 idziemy na spacer do centrum miasta, które oddalone jest około 3 kilometry od hotelu. Robimy zakupy – pocztówki, znaczki, balsam po opalaniu itd. Wracamy po około 2 godzinach. Wracając spotykamy na drodze węża i kilka żab. Ten pierwszy trochę nas przestraszył. Po nagrzanych ścianach naszego hotelu chodzą sobie małe jaszczurki. My do późnego wieczora siedzimy na tarasie i próbujemy zawołać latające wokół hotelu papugi, ale niestety bez skutku.
Kolejnego dnia wstajemy dopiero o 11. Zjadamy spokojnie śniadanie i idziemy do jacuzzi. Jest bardzo ciepło, dlatego długo się nie zastanawiając zamawiamy taksówkę, żeby zawiozła nas do centrum miasta, gdzie jest laguna zrobiona specjalnie dla turystów, którzy chcą zaznać kąpieli, jednak bez ryzyka oparzenia przez meduzy, których w Airlie Beach jest bardzo dużo. Najbardziej aktywne są od października do marca. Laguna oferuje ciepłą wodę o różnej głębokości oraz miejsce do leżenia na piasku lub na trawie. Za przejazd taksówką płacimy 10 dolarów i od razu rozkładamy się na zielonej trawce. Opalamy się około 2 godzin, po czym robimy się głodni. W pobliżu znajduje się niezastąpiony MCDonald, gdzie zamawiamy dwa zestawy, za co w Australii trzeba zapłacić 15 AUD. Po tym odwiedzamy jeszcze sklep odzieżowy, gdzie ceny są wręcz przystępniejsze niż w Polsce. Za tyle samo co obiad w MC kupuję krótkie spodenki. Żeby spalić spożyte kalorie do hotelu wracamy na nogach. Na sam koniec robimy zakupy w markecie, który jest naprzeciwko naszego Mango Resort. Kupujemy nóżki z kurczaka w panierce (ciepłe), które są w promocji z 4,5$ na 1,99$ i jest ich całkiem sporo. Mi bardzo smakowały, Kasi trochę mniej. Wieczór spędzamy w hotelu. Internet działa jednak od pewnej godziny niestabilnie, a później przestaje w ogóle działać. Trzeba się spakować, bowiem zamówiliśmy na jutro rano transport z hotelu na lotnisko. Wyjeżdżamy o 8:55 rano.
Najnowsze komentarze