Archive | Nowa Kaledonia RSS feed for this section
28 stycznia 2019

Z Noumea do Sydney, gdzie czuję się jak w domu

Z Noumea do Sydney, gdzie czuję się jak w domu

Idę do informacji turystycznej zapytać się o dojazd do centrum, a dalej do hotelu Hilton Noumea La Promenade Residences, gdzie mam zarezerwowany na dzisiaj nocleg. Wybrałem go głównie licząc na wczesny check in i bardzo dobre położenie na południu od miasta, gdzie jest rafa koralowa i bardzo ładne wybrzeże. Ale tutaj wszystko poszło źle. Po pierwsze w informacji pani mówi mi o autobusie numer 70 i następnie 50, którymi powinienem dojechać do celu. Oczywiście okazuje się, że ten pierwszy w ogóle nie jeździ z pod lotniska, bo jest tutaj tylko numer 21 (naiwny nie wsiadam do pierwszego, a kolejny jedzie po 30 minutach). Po dotarciu do centrum przesiadka wcale nie jest taka oczywista, bo po pierwsze żaden numer 50 nie jeździ, a po drugie to trzeba jechać innym autobusem z przystanku, który jest jakieś 200 metrów dalej. Okay, zorientowałem się w tym wszystkim już sam, nie pytając nikogo z miejscowych, bo to raczej by mi nie pomogło. 

Image

Do hotelu dojeżdżam po godzinie 12. Na zewnątrz leje deszcz, przez co całe miasteczko prezentuje się raczej mało atrakcyjnie. W recepcji dowiaduję się, że wszystkie pokoje są zajęte i check in dopiero od 15, czyli standardowo. Nie pomaga tutaj status Diamond. Muszę odczekać, więc zasiadam sobie w recepcji i zabijam czas pracując na laptopie. Pokój jest gotowy o 14:30, a dokładniej apartament, do którego przyznano mi upgrade. Proszę także o pomoc w transporcie na lotnisko dnia kolejnego (lot mam już o 8:25) oraz o szansę na przygotowanie śniadania, bo nie zdążę go rano zjeść. Tutaj recepcjonistka staje na wysokości zadania, bowiem transfer zostaje zamówiony (ta sama firma co poprzednio jechałem), a śniadanie zostaje mi przyniesione do pokoju około godziny 20.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Wspominane mieszkanie, które miałem do dyspozycji na tę noc, znajdowało się w budynku obok. Składało się ono z salonu z aneksem kuchennym, sypialni, tarasu łazienki i toalety. Spokojnie zmieściłyby się tutaj cztery osoby. Jedyny plus taki, że miałem komfortowe warunki w czasie, kiedy na dworze lał deszcz i nie było sensu się stąd ruszać. Niestety tak było do końca dnia, a nawet dalej rano, więc praktycznie straciłem jeden dzień w Nowej Kaledonii. Sytuacja jednak nie była zależna ode mnie. Trzeba będzie tutaj wrócić 😉

Image

Image

Spać poszedłem bardzo późno, a budzik dzwonił już o godzinie 5, ponieważ 20 minut później miał przyjechać shuttle bus do recepcji. Szybko zjadłem coś na śniadanie i poszedłem oddać kartę od pokoju. Razem ze mną jechał jeszcze jeden hotelowy gość, jak się później okazało pasażer klasy biznes tego samego rejsu, którym ja leciałem. Po drodze podjechaliśmy jeszcze do dwóch innych hoteli po inne osoby i dalej już prosto na lotnisko międzynarodowe, które jak Wam mówiłem jest około 50 km od centrum. Na miejscu nie było prawie nikogo, więc po bilet podszedłem bez kolejki. Poprosiłem tylko o miejsce przy oknie (liczyłem na fajne widoki), a dodatkowo dostałem rząd awaryjny. 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Ponownie podróżowałem liniami Aircalin, które mają właśnie swoją siedzibę w Numei. Ponownie same pozytywne wrażenia. Obsługa była bardzo sympatyczna i uśmiechnięta, boarding przebiegał sprawnie, lot odbył się zgodnie z rozkładem, a w czasie rejsu podano smaczne śniadanie.

Lądowanie w Sydney aż 40 minut przed rozkładowym czasem, ale długie kołowanie i oczekiwanie na wolny rękaw sprawia, że z samolotu wychodzimy tuż przed 12 w południe. To największe miasto Australii wita mnie genialną pogodą. Jest 28 stopni, bezchmurne niebo i ten fantastyczny klimat. Mogę tutaj operować wieloma tego typu epitetami za co przepraszam, ale po prostu uwielbiam Sydney, byłem tutaj już kilka razy i każdy, nawet najkrótszy pobyt wspominam doskonale. To prawdziwa perełka, za którą już tęsknię… Ale podobne emocje towarzyszą mi w związku z Melbourne.

Image

Image

Tym powyżej polecę jutro do Singapuru 🙂

Zgodnie ze wskazówkami na forum idę do kiosku i kupuję kartę OPAL, żeby skorzystać z transportu miejskiego. Wychodzę z lotniska i w sumie chcę iść na autobus 400, ale jest tak przyjemnie, że stwierdzam, że na stację Mascot pójdę spacerem. Trasa może nie jest zbytnio malownicza, ale mija mi bardzo przyjemnie. Obserwuję cały czas startujące tutaj samoloty – rzeczywiście ma to miejsce z bardzo dużą częstotliwością i robi niesamowite wrażenie, tym bardziej, kiedy przechodzi się pod takim startującym gigantem. Aż przypomniał mi się pobyt na St. Marteen, kiedy jeszcze lądował tam 747 KLMu. 

Image

Po dotarciu na stację Mascot, przechodzę przez bramki i od razu do pociągu. Wielkie plakaty pokazują, że dojazd z lotniska do centrum zajmuje kilkanaście minut. I rzeczywiście tak jest po chwili jesteśmy już na stacji Central, a po następnych 10 minutach wysiadam na Circular Quay. Ah, ten moment, kiedy pociąg wjeżdża na stację i po prawej stronie widzisz dwa symbole Sydney: Operę i Harbour Bridge.

Image

Image

Wychodzę ze stacji i od razu czuję ten niepowtarzalny klimat tego miasta. Odchodzę kawałek, żeby móc podziwiać te drapacze chmur, a pomiędzy nimi kolonialne domy i kamienice. Nieprawdopodobne połączenie, które tworzy wspaniałą panoramę miasta. Plecak nie jest jednak sprzymierzeńcem długich spacerów, więc, pomimo że jeszcze nie ma godzinnych check in to idę do hotelu, który przecież jest 100 metrów stąd. Tak, jak zwykle zatrzymuję się w Intercontinental Sydney. Niestety obiekt ten kosztuje już 60k punktów za noc, ale pomimo długiej analizy nie znalazłem żadnego hotelu sieciowego, który byłby na takim poziomie jak IC. Może macie jakieś swoje rekomendacje z Accora czy któryś z Hiltonów? Z tego co się zorientowałem to niestety ich położenie jest zdecydowanie mniej atrakcyjne niż mojego ulubieńca z IHG. 

Image

Kolejka do zakwaterowania nie jest zbyt długa, a dodatkowo dla Gold, Platinum i Ambasadorów jest wydzielone stanowisko, dzięki czemu nie czekam praktycznie ani chwili. Jak zwykle bardzo sympatyczna rozmowa, bez pośpiechu i na pełnym luzie pomimo poważnego charakteru tego obiektu. Kto tu przyjedzie już od początku powinien czuć się dobrze, prawie jak w domu. Chwilę rozmawiam o moich poprzednich pobytach tutaj, o swojej podróży i takie tam. Dowiaduję się także, że hotel jest w 100% zabookowany i ostatnio to praktycznie standard, więc jeżeli ktoś planuje tutaj pobyt to zdecydowanie powinien zrobić rezerwację z wyprzedzeniem. Mój pokój znajduje się na 26 piętrze na narożniku. Jest przestronny, z obfitym minibarem (dodatkowo płatnym), ekspresem do kawy, ale przede wszystkim bardzo wygodnym łóżkiem.

Image

Image

Image

Nawet z basenu hotelowego jest tutaj fajny widok 😉

Image

Chcę jednak jak najbardziej wykorzystać czas w mieście więcej idę na spacer. Docieram pod Operę, czyli miejsca, z którego jest świetny widok na most na zatoce, który nazywany jest „wieszakiem” z uwagi na swój kształt. Na jego górne przęsła wchodzą codziennie śmiałkowie przywiązani linami, co jest jedną z atrakcji miasta. Ja niestety ze swoim lękiem przestrzeni chyba bym tego nie zrobił. Most robi piorunujące wrażeni z bliska, bo wtedy widzimy jaki jest ogromny. To oczywiście nie Golden Gate, ale i tak szacunek dla jego konstruktorów. 

Image
XIAOYI
Image

Image

Image

Nabrzeże, czyli popularne Quays to drugie centrum Sydney, a może nawet pierwsze. To właśnie ta dzielnica nadaje tępo całemu miastu. Można tutaj podziwiać codziennie potężne wycieczkowce, które przypływają z całego świata. Są też mniejsze, które opływają zatokę i pozwalają mieszkańcom szybko przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi brzegami. Statków jest tak dużo, że trzeba sporo wyczekać, żeby zrobić zdjęcie Opery bez przepływającej łajby na pierwszym planie. Kiedy byłem tutaj niespełna dwa lata temu, to wybrałem się w taki rejs i trzeba przyznać, że pozwala na uzyskanie idealnego widoku na miasto, wręcz pocztówkowego. Po zatoce, bardziej w oddali pływają też motorówki, żaglówki i promy. Można też zobaczyć hydroplan.

Image

Image

Image

Przechodzę przez port, żeby znaleźć się w okolicy hotelu Hyatt i dalej idę pod most. Tutaj znowu jest idealny widok na Operę. Na moście nie byłem nigdy wcześniej, więc idę w tym kierunku. Okazuje się, że wejście tam wcale nie jest takie proste – muszę zrobić spore kółko, żeby dostać się na schody. Harbour Bridge jest bardzo pozabezpieczany – wszędzie widać drut kolczasty, kamery i kraty. Do tego liczni ochraniarze. Nie jest to może najwyższy punkt widokowy, ale też robi wrażenie. 

Image

Image

Image

Image
Image

Kiedy zbliża się godzina 18 idę z powrotem do hotelu, żeby zjeść kolację w moim ulubionym saloniku. Dlaczego? Z kilku względów, przede wszystkim z uwagi na spektakularny widok na zatokę, doskonałe jedzenie i sympatyczną obsługę. To właśnie sprawia, że Intercontinental Club jest miejscem wręcz idealnym dla mnie do spędzenia czasu. Oczywiście zanim coś tutaj zjem przyglądam się panoramie miasta, która zapiera dech w piersiach. Z góry możemy zobaczyć tę fantastyczną równowagę pomiędzy parkami, skwerami i ogrodami botanicznymi, czyli po prostu zielenią, a zabudowaniami. Do tego te liczne zatoczki, skały i bardzo ciekawie ukształtowany brzeg (co idealnie widać z okien samolotu). 

Image

Image
Image

Image

Przejdźmy do kolacji. Zresztą co tutaj mówić zobaczcie sami menu alkoholu i koktajlów. Do tego zajadem się pysznym sushi i ostrygami. Salonik jest pełny, widać, że miejsce to cieszy się z roku na rok coraz większym powodzeniem. Wieczór mija mi tu niestety bardzo szybko. Co prawda można posiedzieć, aż do 22, ale ja urywam się wcześniej na kolejny spacer po mieście. Udaje mi się zrobić całkiem przyzwoite zdjęcie oświetlonej Opery. 

XIAOYI
Image

Image

Jak przystało na luksusowy hotel, wieczorem ma miejsce serwis, który polega na zasłonięciu okien, zawinięciu górnej krawędzi kołdry, ściągnięciu narzuty z łóżka, zapaleniu lampki przy nim, przyniesieniu wody mineralnej i czekoladki. Przy łóżku zostawione są kapcie. Oczywiście można również skorzystać z menu śniadaniowego, które wiesza się na zewnętrznej klamce. Do tego mamy tutaj menu poduszkowe, gdzie do wyboru jest kilka pozycji np. antyalergiczna, twarda, miękka czy lateksowa. Jest także karteczka z pogodą na następny dzień. 

Image
XIAOYI
Image

Aż żal iść spać, więc robię to dopiero około godziny 2 w nocy. Budzik ustawiony na 6 rano, żeby spakować się i udać do Club Lounge na śniadanie. To był świetny wybór, ponieważ wschód słońca to zawsze wspaniałe doświadczenie, a tym bardziej z filiżanką kawy i z widokiem na Operę. Coś cudownego. Zdjęcia niestety nie oddają tego wszystkiego, ale mam nadzieję, że sami będziecie kiedyś mieli okazję się tam znaleźć i to przeżyć. 

28 stycznia 2019

Île des Pins – absolutny raj na końcu świata

Île des Pins - absolutny raj na końcu świata

Sama wyspa zamieszkiwana jest przez około dwa tysiące ludzi. Są oni niesamowicie uśmiechnięci i przyjaźni. Wszyscy mówią sobie dzień dobry, kiwają do siebie, a kierowcy podnoszą dłoń, kiedy mijają się między sobą (również doświadczyłem tego dnia kolejnego, kiedy poruszałem się rowerem – każdy takim gestem mnie pozdrawiał). Chociaż może ten gest znaczy zupełnie coś innego? Tego zapomniałem się dowiedzieć, ale myślę, że ta interpretacja jest prawidłowa. 

Po przyjeździe do hotelu dostałem klucz od swojego bungalowu, który był położony w ładnym lesie. Był naprawdę czysty i pomimo sporej ilości owadów na wyspie, które ujawniały się wieczorami to nie miałem przez cały pobyt w pokoju żadnego insekta. Oczywiście żyje tu sporo jaszczurek, które wydają charakterystyczne odgłosy. 

Image

Image

Image

Nie miałem zbyt dużo kontaktu z Kanakami, bo tak nazywa się ludność tubylcza, ale z tego co zaobserwowałem to są bardzo mili i przyjaźni. Drogi są tutaj dobrej jakości, chociaż dosyć wąskie. sZ takich ciekawostek, co się jeszcze dowiedziałem to przez Ile des Pins przebiega zwrotnik koziorożca. A i do teraz nie wiem jak się prawidłowo wymawia nazwę tej wyspy 😀 Pani na lotnisku nie wiedziała dokąd chcę lecieć, a kiedy ona podała tę nazwę to ja nie wiedziałem czy rzeczywiście tam kupiłem bilet. 

Image

Tego wieczora zrobiłem spacer po dwóch plażach, które położone były w pobliżu mojego hotelu. Niestety przez zachmurzone niebo nie miałem okazji podziwiać spektakularnych zachodów słońca w Nowej Kaledonii. Miałem jednak cały czas nadzieję, że kolejnego dnia aura będzie mi bardziej sprzyjała i obejrzę turkusowe laguny oraz egzotyczne rośliny.

Image

Ten wieczór zakończyłem w hotelu sąsiadującym, gdzie był bardzo przyjemny bar na plaży. Zjadłem solidną (nawet bardzo!) porcję frytek i wypiłem zimne, lokalne piwo. Taka przyjemność to trochę ponad 30 złotych, czyli jeszcze akceptowalnie. Chociaż dania w karcie kosztowały nawet po 200-250 złotych, więc nadal uważam, że Nowa Kaledonia to droga destynacja. Najlepszym potwierdzeniem tego jest fakt, że liczba turystów co roku nie przekracza tutaj 100 tysięcy osób. Trudno się dziwić – ceny wyższe niż w Paryżu, a standard kilka razy niższy;) Dobrze, że są jeszcze na świecie takie mniej zdeptane przez człowieka miejsca.Nie mogłem już doczekać się poranka i budziłem się kilka razy w nocy. Kiedy nastała godzina 6:00 na Ile des Pins to odsłoniłem zasłony w pokoju i… widzę, że na dworze ulewa. Spore rozczarowanie, a liczyłem, że prognozy z Google się nie sprawdzą. Eh, no nic, może to się zmieni. Robię przez godzinę kilka rzeczy na komputerze, po czym udaję się na śniadanie (to jest w cenie pobytu). W ogóle to mieszkam w Nataiwatch, na południu wyspy. Była to zdecydowanie najtańsza opcja noclegu tutaj, poza polem namiotowym. 

Image

Śniadanie jest dosyć skromne, bowiem do picia mamy dwa rodzaje soków i automat z kawą. Do jedzenia za to przewidziano tosty, bagietkę, dżemy, kilka rodzajów placków, płatki z mlekiem, pomarańcza i jabłka. Spoglądam cały czas na niebo i niestety jest pochmurnie, ale deszcze lekko ustał. Idę do recepcji zapytać, czy mogę wypożyczyć rower. Okazuje się, że cena na pół dnia to ok. 50 złotych, a na cały dzień ok. 75 złotych. Decyduje się, że pojeżdżę dłużej i idę do pokoju spakować plecak. 

Image

Deszcz przestał padać. O słońcu jeszcze nie ma nawet mowy, ale już można spokojnie pedałować. Jadę w kierunku wioski Vao, gdzie można znajduje się m.in. kościół, szkoła etc. Jest tutaj najwięcej ludności tubylczej. Moim celem są jednak piękne plaże, które pomimo zachmurzonego nieba wcale nie prezentują się tak źle, zresztą zobaczcie sami.

Image

Image

Kiedy docieram w okolice Kotomo Island uświadamiam sobie, że nie wziąłem do plecaka śmigieł od drona… a resztę sprzętu mam ze sobą, co wcale nie jest takie lekkie. Decyzja może być tylko jedna wracam do hotelu, póki jeszcze jest wczesna godzina (ok. 9:30). Po drodze rozpętuje się prawdziwa ulewa – jadę, ale w zasadzie nie widzę, dokąd. Dobrze, że trwa maksymalnie 10 minut.

Image

Image

Image

Image

Image

Z Kuto postanawiam teraz pojechać od razu na północ w kierunku lotniska. Droga jest trochę mniej ciekawa, ale dosyć pagórkowata, więc momentami trzeba sporo włożyć siły, żeby podjechać pod górę. Z góry widoki robią się coraz lepsze, a nawet lekko widać błękit nieba pomiędzy gęstymi chmurami. W głowie mam plan pojechać do naturalnych basenów, które są główną atrakcją wyspy. Kilka razy muszę sprawdzić mapę, bo niby nie ma tu zbyt wiele dróg, ale zawsze można gdzieś źle skręcić. 

Image

Image
Image

Image

Na skrzyżowaniu widzę znak w lewo do hotelu Le Méridien Ile des Pins, a w prawo na wspomniane Natural pool. Stwierdzam, że dlaczego by nie zobaczyć tego, podobno fantastycznego hotelu. Zostawiam rower przypięty do drzewa w lesie i idę na spacer do tego obiektu. Nie ma tu prawie nikogo, jakby wszyscy się pochowali po swoich pokojach, a obsługa miała sjestę. W tym też momencie pogoda znacząco się poprawia i wychodzi słońce – ah te widoki, coś fantastycznego. Nie mogę przestać robić zdjęć. Spaceruję plażą i tylko pstrykam. 

Image

Image
Image
Image

Image

Image

Image
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Marząc, żeby pogoda się utrzymała wsiadam z powrotem na rower i jadę do Gîte d’Oro. Droga prowadzi przez las, gdzie na ścieżce leżą kokosy i olbrzymie liście palm. Docieram do wybrzeża, gdzie są jakieś rozwalające się drewniane domki i bardzo płytka woda. Widzę, że po niej spaceruje kilka osób w jedną lub drugą stronę, ale za bardzo nie wiem o co chodzi. Zostawiam rower i też idę kawałek, ale krajobraz się nie zmienia. Wracam na ląd, żeby sprawdzić mapę. Widzę, że około kilometr na wschód jest jakaś plaża. Jadę na około, żeby tam się znaleźć.

Image

Image

Image

Image

Niestety kręcę się po lesie dosyć długo, a drogi na tę konkretną plażę nie ma. Liczne ścieżki, sporo rozgałęzień i praktycznie żadnych oznakowani. Można się łatwo zgubić, żeby nie GPS. Koniec końców trafiam prawie w to samo miejsce, gdzie byłem 30 minut temu. Jakieś 100 metrów dalej. Decyduję się przypiąć rower i przejść na drugą stronę tego naturalnego basenu. Tam widzę kierunkowskaz, czuję, że jest nadzieja na coś więcej.

Image

Image

Image
Image

Mija jakieś 15 minut spaceru i moim oczom ukazuje się Baie d’Oro, czyli najpiękniejsze naturalne kąpielisko na świecie. Zdjęcia nie oddają tego, ale uwierzcie, że miejsce jest magiczne, a na jego środku znajduje się podobno cudowna rafa koralowa (nie wziąłem maski). Widziałem tam sporo ryb, a wręcz setki różnokolorowych, małych i dużych, o ciekawych, mniej regularnych kształtach. Na końcu tego naturalnego basenu są skały, przez które próbuje przebić się otwarty ocean, a uderzające fale rozpryskują się na kilka metrów do góry. Efekt jest fantastyczny. Został wszelkie gadżety i idę po prostu się kąpać, czerpać z tej chwili jak najwięcej.

Image

Image

Patrzę na zegarek i jest już po 15. Stwierdzam, że czas powoli jechać dalej. Zbieram się i idę z powrotem tą samą leśną i rzeczną ścieżką po swój rower. Pomimo mocnego wiatru odpalam na kilka minut drona, żeby zrobić kilka zdjęć z góry. Tutaj jest miejsce, gdzie latanie jest dozwolone. 
Sprawdzam mapę, żeby nie jechać ponownie tą samą drogą. Jeden odcinek jednak muszę powtórzyć – ten najbardziej pagórkowaty. Później skręcę w drugą stronę, żeby nie jechać już w stronę lotniska, ale bezpośrednio na południe ponownie do wioski Vao. Mam nadzieję, że po drodze znajdę jakiś sklep – jestem bardzo głodny, a także chce mi się pić.

Image

Droga powrotna mija mi bardzo szybko. Wiatr jest sprzyjający i jedzie się znacznie łatwiej. Niestety nie widzę, żadnego miejsca, gdzie można by zrobić zakupy. Pamiętam, jednak, że jadąc z hotelu na północ mijałem jeden otwarty sklep, więc zamiast kończyć już swoją przejażdżkę (jest około 17), to jadę jakby na drugie kółko, po wyspie, żeby odnaleźć wspominany sklep. Udaje się! Mina mi trochę rzednie, jak za wodę, sok i paczkę ciastek płacę około 45 złotych… eh, wybierałem najtańsze. No nic panie, taki tu mamy klimat.

Image

Image

Wracam do hotelu, oddaję rower i oczywiście idę na spacer po plaży. Wieczorem znowu idę do bar w hotelu obok na frytki z piwem. Miło odpocząć po tak intensywnym dniu.Kolejny dzień to niestety pożegnanie z Ile des Pins. Pobudka około 6, chwila na spakowanie się i spacer po plaży. Tutaj jest niesamowita cisza, spokój, brak fal i turystów. Bardzo przyjemne miejsce, żeby totalnie się zrelaksować. Szkoda, że tylko dwa dni poświęciłem na tę wysypkę, chociaż z drugiej strony wystarczyłby jeden, gdyby było słońce, wtedy czułbym się zdecydowanie bardziej spełniony.

Image
Image

Image

O poranku polatałem jeszcze dronem nad wyspą i zrobiłem kilka zdjęć i nakręciłem krótkie filmiki. Później poszedłem do recepcji, żeby dowiedzieć się jak wygląda transfer na lotnisko. Jest on 1 godzinę przed lotem i akurat tego dnia byłem jedynym turystą, który opuszczał Nataiwatch. Mój lot był o godzinie 9:40, więc o 8:30 zameldowałem się w recepcji, żeby zapłacić za pobyt, rower i transfery. Wcześniej jednak zjadałem śniadanie w restauracji. Do jedzenia dokładnie to samo co, co poprzednio.

Image

Na lotnisko jedzie się około 10-15 minut. Zawoziła mnie ta sama kobieta, która też przyjechała po mnie, kiedy wylądowałem na wyspie. Oczywiście jej misją jest także odebrać nowych turystów i zawieźć ich do hotelu. Dlatego też musi ona około 30 minut poczekać na lotnisku, aż samolot Numei wyląduje. Na szczęście wszystko odbywa się o czasie. Boarding jest od razu z głównej hali, skąd idziemy pieszo do samolotu. 

Image

Image

Największym plusem tych, krótkich i dosyć drogich lotów (bo taki round trip, jaki ja odbywam kosztuje w najtańszej taryfie około 300 złotych), są fantastyczne widoki. Uwielbiam podziwiać te malutkie wysepki z góry. Po 20 minutach lądujemy w stolicy. Niestety pogoda słaba – pada i jest pochmurnie. Ależ mam pecha! 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image
28 stycznia 2019

Dzień w Stolicy Nowej Kaledonii

Dzień w Stolicy Nowej Kaledonii

Budzę się około 8 rano, a dziewczyny, u której wynająłem mieszkanie już w nim nie było. Wspominała wieczorem, że wybiera się od rana do znajomych, więc mogę tu zostać jak długo potrzebuję. Stwierdziłem więc, że spakuję się i zostawię plecak, a sam pójdę na spacer po mieście, żeby zobaczyć, jak prezentuje się stolica tej tajemniczej wyspy na końcu świata. Byłem ciekawy czy rzeczywiście jest tutaj tak egzotycznie, czy krajobrazy okażą się takie jak w katalogach i jaki jest wpływ Francji na to miejsce, które zostało skolonizowane w 1853 roku. Jeszcze kilka faktów o Nowej Kaledonii. Średnia temperatura w ciągu roku wynosi tutaj 27 stopni Celsjusza, a najzimniejszy jest lipiec (ok. 22 stopni). Do końca marca trwa tu pora deszczowa, podczas której zdarzają się nawet cyklony. 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Numea, gdzie przyleciałem poprzedniego wieczora to stolica i największe miasto tego kraju. Liczy ono 98 tysięcy mieszkańców. Wiele osób nazywa je „Paryżem Pacyfiku”, z uwagi na architekturę, która mnie osobiście nie urzekła, a wręcz rozczarowała. Jest tutaj sporo muzeów, które warto obejrzeć, jak np. Muzeum Historii Morskiej czy Muzeum Miejskie. Ja tego nie zrobiłem głównie z braku czasu, ale też jak wiecie nie jestem miłośnikiem muzeów. 

Image

Image

Image

Image

Image

Nowa Kaledonia to także miejsce, które kojarzy się z francuskimi kryminalistami, którzy byli zsyłani tutaj w XIX wieku. Taka karna kolonia istniała na wyspie przez blisko 60 lat. Ja spacerując po stolicy nie widziałem zbytniego bogactwa czy przepychu. Raczej spokojnie żyjących, skromnych ludzi, którzy nigdzie się nie spieszą, są uśmiechnięci i bardzo życzliwi do siebie nawzajem. Tego poranka musiałem gdzieś zjeść śniadanie, ale będąc lekko przestraszonym tutejszymi cenami odpuściłem sobie kawiarnie czy restauracje i skorzystałem z Carrefoura, którego przez przypadek znalazłem przechadzając się wybrzeżem. Niestety w supermarketach wcale nie jest tanio, ba jest drogo. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że nawet na Hawajach (mam bieżące porównanie z O’ahu) jest znacznie taniej. Ostatecznie kupiłem bagietkę i sok pomarańczowy, czyli chyba dwie najtańsze rzeczy w tym sklepie (serio!) i zapłaciłem około 15 złotych. Sporo! 

Image

Image

Image

Niestety pogoda lekko się zepsuła i zaczął kropić deszcz, kiedy to spożywałem śniadanie na ławce w porcie. Spojrzałem na zegarek i już była godzina 12, a przecież dzisiaj czekał mnie kolejny lot (pewnie Was to nie dziwi ?). Sprawdziłem trasę do mieszkania i było około 1,5 km, więc powolnym krokiem ruszyłem odebrać plecak. Tutaj jeszcze taka uwaga – apartament, gdzie spałem był zamykany na 4 zamki i łańcuch (furtka i drzwi od domu), co chyba świadczy sporym prawdopodobieństwie kradzieży czy włamań. 

Tym razem, na szczęście nie musiałem dojeżdżać na lotnisko międzynarodowe, bowiem krajówki odbywają się z lotniska Magenta, które położone jest bardzo blisko centrum miasta, przy plaży. Sprawdzam mapę i to około 4 km do przejścia, a deszcz przestał padać, więc nie zastanawiam się i idę. Od razu dodam, że przejazd autobusem miejskim kosztuje tutaj około 7,5 złotego.

Image

Trasa mija mi bardzo przyjemnie, widoki są całkiem niezłe, ale nadal nie takie jak bym tego oczekiwał – w słońcu wszystko wygląda zupełnie inaczej. Na lotnisku procedury są zupełnie inne niż w innych miejscach na świecie. Na początku idę po bilet do check in, gdzie dostaję jakiś kwitek, który przypomina paragon ze sklepu, ale jest biletem – znajdziemy na nim wszystkie informacje o locie. Okazuje się, że muszę nadać swój plecak, bowiem waży on 11 kilogramów, a dopuszczalne jest 5 kg, jako bagaż podręczny. Wyjmuję bardziej delikatne rzeczy, jak laptop czy aparat, ale nadal zostaje tam trochę elektroniki, więc proszę o naklejenie oznaczenia „fragile”, tak na wszelki wypadek. 

Image

Teraz oczekiwanie odbywa się w głównym holu lotniska, nigdzie się nie przechodzi dalej. Dopiero na 30 minut przed lotem otworzone zostają drzwi do poczekalni, z której idzie się na samolot. Nie ma żadnej kontroli bagażu. Tylko pracownik lotniska spogląda na bilet, paszport i życzy miłej podróży. Bardzo ciekawe doświadczenie. A i bym zapomniał – siadamy tam, gdzie chcemy, nie ma przypisanych miejsc do konkretnych pasażerów. 

Image

Jeszcze nie powiedziałem, że czekał na mnie 20 minuty rejs na Ile des Pins, czyli na Wyspę Sosen. Ta malutka wysepka słynie z tego, że zamiast palmowych lasów są tam tysiące drzew iglastych, z czego większość to sosny (dokładnie pinie). Odkrył ją, podobnie jak całą Nową Kaledonię James Cook. Te drzewa są rzeczywiście potężne, co zobaczycie dalej i mają do 50 metrów wysokości. 

Image

Image
Image

Sam lot niesamowicie przyjemny, a to nie z uwagi na poczęstunek (bo takowego w ogóle nie było), ale z powodu niesamowitych widoków na rafę koralową, malutkie wysepki i fale na oceanie. Po wylądowaniu na wyspie okazuje się, że bagaż będziemy odbierali w holu głównym lotniska, ponieważ nie ma tam żadnej karuzeli, na którą byłby wykładany. Wszystko odbywa się spokojnie i bez żadnych przepychanek. Kolejną fajną sprawą jest to, że pomimo nie umawiałem się na odbiór z lotniska (na stronie hotelu był on dodatkowo płatny ok. 35 zł (10 km) to jest tutaj taki zwyczaj, że po każdego się przyjeżdża i go odwozi, bo po prostu nie ma alternatywy i trzeba ponieść ten koszt. Kiedy obserwowałem drogę to pokonanie jej pieszo z ciężkim plecakiem nie byłoby przyjemne, bowiem jest sporo wzniesień. Zresztą przyleciałem tutaj tylko na dwa dni, więc szkoda czasu na takie kombinacje.