Archive by Author
28 stycznia 2019

Powrót do Polski przez Stambuł i podsumowanie podróży dookoła świata!

Powrót do Polski przez Stambuł i podsumowanie podróży dookoła świata!

Na lotnisku jestem mniej niż 3 godziny przed planowanym odlotem do Stambułu. Odlot będzie z terminalu 3. Nie ma jeszcze wyznaczonej bramki. Drukuję sobie sam bilet w automacie i idę do kontroli paszportowej, a następnie do saloniku dedykowanego pasażerom klasy biznes Singapore Airlines. Poczekalnia ta jest bardzo zatłoczona (przynajmniej o tej godzinie), długo szukam wolnego miejsca. 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Lounge oferuje szeroki wybór jedzenia i picia. Możemy poczuć się w zasadzie jak w hotelu ze szwedzkim stołem. Ja niestety czuję się przejedzony po tych wszystkich salonikach, lotach, hotelach, więc totalnie odpuszczam i zajmuję swój czas pracując na komputerze. Boarding następuje o czasie. Tym razem będę podróżował już znacznie starszym samolotem z wysłużoną kabiną, aczkolwiek całkiem funkcjonalną i wygodną. Mowa tutaj o 777-200ER, który oferuje także układ foteli w konfiguracji 1-2-1, co jest jego największą zaletą. Siedzisko jest tak olbrzymie, że zmieściłyby się na nim dwie osoby. 

Image

Image

Image

Oczywiście po wejściu na pokład zostaję poczęstowany szampanem i zebrane zostają zamówienia na kolację. Niespecjalnie zrobiłem się głodny, ale postanawiam chociażby testowo spróbować czegoś do jedzenia, żeby móc ocenić różnicę pomiędzy innymi przewoźnikami.

Image

Image

Image

Image

Kilka słów o kabinie, a przede wszystkim fotelu. Na uwagę zasługuje tutaj przede wszystkim półeczka umieszczona po prawej stronie od ekranu, gdzie spokojnie mogłem trzymać lustrzankę, laptopa i nne akcesoria. Jest bardzo duża i tego mi zabrakło trochę w nowym A380. Kolejna fajna sprawa to po lewej stronie od fotela umieszczono wieszak na słuchawki, a poniżej otwierany schowek na jakieś drobiazgi. 
Panel przy fotelu do jego regulacji trochę mniej funkcjonalny, ale nadal mamy osobne sterowanie podnóżkiem. Możemy rozłożyć całość na pozycji płaskiej. Stewardesa po kolacji zapytała, czy ma mi przygotować łóżku, o co poprosiłem. Jest prześcieradło, kołdra i dwie poduszki. Śpi się bardzo dobrze, bo miejsca jest sporo, a twardość łóżka odpowiednia. 

XIAOYI
Image

Image

Image

Przed lądowaniem obudziłem się na śniadanie. Podano talerzyk owoców z ananasem, winogronem i grejpfrutem, a następnie owsiankę i pieczywo. Do tego można było wybrać sobie dżem o dowolnym smaku. Jako danie główne wybrałem nie standardową jajecznicę, ale danie w stylu indonezyjskim – był to chyba makaron z wieprzowiną i muszę przyznać, że zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Warto zaznaczyć, że był naprawdę bardzo ostry. 

Image

Po wylądowaniu w Stambule otrzymujemy wychodząc z samolotu karteczki do Fast Tracka, dzięki czemu do kontroli paszportowej podchodzimy zupełnie bez kolejki. Jest poranek więc na lotnisku Ataturka robi się dosyć tłoczno. Poza tym transfer pasażerów klasy biznes odbywa się osobnym autobusem – kiedy my już jedziemy do terminalu, to klasa ekonomiczna jest jeszcze w samolocie. W tym momencie postanawiam też, że jednak wykorzystam przesiadkę i udam się do miasta, więc kupuję szybko online wizę turecką za 20 dolarów (będzie mi i tak potrzebna w najbliższym czasie). 

Image

Plan jest taki – wpierw idę do saloniku TK, tak tego dużo, przestronnego i świetnie wyposażonego, a zostawię tam bagaż w przechowalni, a następnie wyjdę z lotniska i pojadę metrem do centrum na spacer. Wcześniej wypiłem kawę i zjadłem kanapkę, a następnie ruszyłem w drogę. Kupiłem tym razem kartę do poruszania się komunikacją po największym mieście Turcji za resztę pieniędzy, które zostały mi z pobytu tutaj w zeszłym roku. Droga do centrum zajmuje mi niecałą godzinę – wybieram opcję jazdy linią czerwoną, trochę na około, ale bez przesiadki. Jestem bardzo podekscytowany odwiedzinami tego niesamowitego miasta, które ma fantastyczną, bogatą historię i pewnie byłoby stolicą świata, gdyby ten był jednym państwem.

Image

Image

Po wyjściu z metra kieruję się do dzielnicy Sultanahmet, gdyż właśnie tutaj można znaleźć dwa najbardziej rozpoznawalne obiekty sakralne Stambułu, czyli Haga Sophia i Błękitny Meczet. Ten pierwszy z budynków wpierw był kościołem, a później przerobiono go na meczet. W związku z tym w jego wnętrzu można dzisiaj zobaczyć połączenie dwóch religii – chrześcijaństwa i islamu. Ja niestety tym razem nie udałem się do środka, ale pamiętam jeszcze z dzieciństwa że rzeczywiście robi niezłe wrażenie.

Image

Image

Image

Image

Ten drugi, pokaźny obiekt to Błękitny Meczet, który swoją nazwę zawdzięcza błękitnym płytkom Iznik, które zdobią jego pokaźne wnętrze. Tutaj chyba nadal wstęp jest darmowy, ale wymagane jest odpowiednie dla takich miejsc odzienie (zakryte ramiona, nogi i zdjęte buty). Kręcę się tutaj przez chwilę, robię zdjęcia. Jest jednak potwornie dużo ludzi, masa policji i latające nad głowami helikoptery. Człowiek czuje, że dbają o jego bezpieczeństwo, ale czy rzeczywiście czyha tutaj gdzieś niebezpieczeństwo? Żeby zbliżyć się do zabytków trzeba okazać zawartość torebki czy plecaka, kontrole są jednak bardzo wybiórcze. 

Image

Image

Image

Image

Po spędzeniu 3 godzin w mieście ruszam w drogę powrotną, żeby zameldować się 3h przed odlotem na lotnisku. Ponownie jadę metrem, a następnie kieruję się do terminalu międzynarodowego. Niestety LOT swoją odprawę na rejs do Warszawy otwiera dopiero 2 godziny przed odlotem, więc czekam na krzesełku wpatrując się w tablicę. Kiedy pojawia się numer stanowiska jest już tam spora kolejka pasażerów klasy ekonomicznej, do stanowiska klasy biznes/S* Gold nie ma nikogo, więc szybko otrzymuję swój bilet i idę z powrotem do saloniku CIP po swój bagaż, a także zjeść tam obiad. Wspomnę tylko o tym, że lounge ten ma dwa poziomy i nie tylko zjemy tutaj bardzo smacznie, ale też możemy pograć na konsoli, pobawić się w wyścigi samochodowe na miniaturowym torze, zagrać w golfa czy po prostu posłuchać muzyki z samogrającego fortepianu. 

Image

Image

Image

Tym razem korzystam ze stanowiska z kuchnią tajską, gdzie spożywam całkiem smaczne danie na bazie makaronu. Nie wiem jak to dokładnie się nazywa, bo nigdy wcześniej tego nie próbowałem. Pomimo, że na bilecie godzina rozpoczęcia boardingu to 17:00 (odlot 17:30), to już o 16:50 pojawia się na tablicy last call, przez co lekko się stresuję i bardzo szybkim krokiem idę do bramki, która jest jednak oddalona o co najmniej 10 minut spaceru.

Image

Oczywiście boarding nawet się nie rozpoczął… Więc jeszcze muszę poczekać. Do stolicy lecieliśmy samolotem Boeing 737. Jest to kolejny rejs bez więcej historii, bowiem zasnąłem szybko po starcie, a obudziłem się tuż przed lądowaniem w zimnej i deszczowej Warszawie.
Jestem naprawdę mocno zmęczony całą podróżą, a muszę jeszcze poczekać na samolot do Poznania. 3 godziny w Polonezie trochę mi się dłużą, nawet nie wchodzę do Elite Club, nie jestem głodny i marzę tylko żeby w końcu znaleźć się w domu. Lot do Poznania na szczęście jest opóźniony tylko o jakieś 20 minut, dzięki czemu na miejscu jestem praktycznie o czasie. Nad Wielkopolską bardzo gęsta mgła przez co jakakolwiek widoczność jest dopiero na jakąś minutę przed lądowaniem.

Podsumowanie

Przypomnę Wam, że zacząłem od pobytu jeden dzień w Krakowie, gdzie DT zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, jedyny minus tego hotelu, to że jest jednak daleko od centrum, ale poza tym świetny stosunek ceny do jakości. Następnie był Dubaj i tutaj dwa Holiday Inn Expressy, których ani nie polecam jakoś specjalnie, ani nie odradzam. Jeżeli jednak już wybierać to zdecydowanie Internet City, bo Safa Park jest zdecydowanie starszy (ale ma niezłe śniadanie). Spałem tutaj ze względu na potrzebę dwóch nocy za granicą dla ukończenia Accelerate, które miałem bardzo proste tym razem. Zdecydowanie pozytywnie zaskoczył mnie hotel InterContinental Dubai Festival City, który jest daleko od centrum, ale poza tym oferuje świetną jakość. Są terminy kiedy jest on stosunkowo tani, więc wtedy myślę, że jest to dobry wybór. Tutaj wydatek 50k punktów oceniam przeciętnie, ale z pobytu jestem bardziej niż zadowolony. 

Nadszedł czas na lot Etihadem za mile, które mi po prostu wygasały i musiałem z nimi coś zrobić. Załapałem się jeszcze na serwis limuzynowy przy zakupie biletu nagrody. Uważam, że Etihad nadal robi świetną robotę w klasach premium, chociaż żeby nie pośpiech z wydaniem mil, to zdecydowanie lepiej uzbierać na pierwszą klasę i przeżyć coś naprawdę doskonałego. Pomimo krótkich czasów udało mi się zrobić masę kilometrów po mroźnym Nowym Jorku i gorącym Honolulu. Zobaczyłem Wielkie Jabłko po raz pierwszy w nocy z góry i pewnie długo tej panoramy nie zapomnę. Dalej zmieniali mi rozkład lotów, anulowani lot (EWR-DCA), ale koniec wszystko zakończyło się szczęśliwie. Na Hawajach spałem w najtańszym hostelu, który dostępny jest także przez Airbnb. Kolejnego dnia wcześnie rano już jechałem taksówką z dwójką Kanadyjczyków na lotnisko, żeby złapać Hoppera, po którym miałem dosłownie 40 minut na przesiadkę na rejs do Hong Kongu. Wrażenia z tego nietypowego lotu jak najbardziej pozytywne – jest to jednak dosyć męczące, bo godzin w samolocie spędza się bardzo, bardzo dużo. W Hong Kongu zatrzymałem się w hotelu Ibis, żeby uniknąć ponownego spotkania z Karaluchami (co opisywałem w zeszłorocznej relacji) w hostelu. Spaliłem tym samym 2k punktów Accora, gdzie już nie mam statusu, więc wykorzystuje je raczej na tanie noclegi.

Hong Kong uwielbiam, a widok z Victoria Peak to coś fantastycznego, więc już o 6 rano pobiegłem, żeby zobaczyć miasto z góry. Specjalnie kupiłem lot Cathay Pacific za Aviosy, bo pasował idealnie godzinowo (a AirAsia niestety nie), dzięki czemu rano śniadanie jadłem HK, po południu jadłem obiad w saloniku na lotnisku, a wieczorem kolację w Conradzie w Bangkoku. Prawdziwy maraton, ale do zniesienia. Ekscytacja jest tak duża tym wszystkim, że człowiek funkcjonuje, a że jestem miłośnikiem tego wszystkiego to robię to rzeczywiście z uśmiechem na ustach. 

W Bangkoku byłem 1,5 dnia. Potwierdzam recenzje innych osób, że Conrad to jeden z najlepszych hoteli w mieście, chociaż nie ma jakiejś przepaści pomiędzy nim, a np. Hilton Millenium. Punktowo też wypada rozsądnie, bo 30k na obiekt marki Conrad to dobry deal. Po Bangkoku znowu zrobiłem kilkanaście kilometrów, żeby wieczorem po lekkiej sprzeczce z taksówkarzem dojechać na lotnisko na lot do Seulu. Klasa biznes w Thai (po downgrade z pierwszej i zwrocie mil) to świetne doświadczenie, tym bardziej, że jestem zwolennikiem A350. Z przyjemnością sprawdzę ich produkt ponownie na jakiejś dłuższej trasie, bo niecałe 5 godzin lotu to za mało, żeby wydać jednoznaczny werdykt. Na pewno rozczarowaniem był dla mnie salonik na lotnisku w BKK – mocno zatłoczony. Za to pozytywnie zaskoczyła mnie stolica Korei, gdzie definitywnie chcę wrócić. Nawet różnica 30 stopni w stosunku do Tajlandii nie zniechęciła mnie, żeby przez cały dzień spacerować od zabytku do zabytku i robić zdjęcia. 

Stąd musiałem dostać się ponownie na Guam, na co nie miałem dobrego pomysł. Ostatecznie kupiłem bilet za gotówkę w Air Seoul, którego ceny obserwowałem przez kilka miesięcy i na pewno dostałem najtańszą opcję, aczkolwiek nadal dosyć drogą (ponad 400 złotych). Nie było jednak innej możliwości, bo odcinek GUM-TPE-BNE-NOU kupiłem dużo wcześniej, kiedy były dostępne jeszcze pojedyncze terminy za jedyne 15k mil w programie AirFrance. To doskonały sweet spot. Dopłaty są spore, ale to nadal przy takim dystansie dobre spożytkowanie punktów, jak ktoś, tak jak ja nie miał ich zbyt dużo. 

Wyspa Guam, a dokładnie plaże tutaj to prawdziwy cud natury. Miejsce to wygląda na idealne na dłuższy wypoczynek. Niestety hotele są bardzo drogie, więc ponownie paliłem resztki hiltonowych punktów. Resort był dosyć stary, ale dobrze wyposażony i z posiłkami w cenie. Dzięki temu na wyspie nie wydałem nawet jednego dolara, a spędziłem świetny czas. Znowu czekały mnie długie loty jeden po drugim, bez noclegu. W Taipei wyskoczyłem na miasto, żeby zrobić szybki spacer podczas 6 godzinnego layoveru, następnie w Brisbane wypożyczyłem rower, żeby objechać miasto dookoła i poleciałem na zupełnie dla mnie nieznany teren, czyli do Numei. Nowa Kaledonia zaskoczyła mnie przede wszystkim okropnie wysokimi cenami. Dobrze, że pierwszy nocleg udało mi się znaleźć przez Airbnb w świetnej cenie.

Loty po wysepkach możliwe są z wykorzystaniem krajowego przewoźnika, a ceny powiedzmy, że rozsądne. Jako kolejny cel obrałem Ile des Pins, czyli rajską wysepkę, która słynie z wysokich sosen i cudownych lagun. Tutaj jednak koszty pobytu są bardzo duże, bo nie ma tanich hoteli, nie ma też Airbnb. Spędziłem w tym miejscu dwa cudowne dni, a jedyne czego mi brakowało do słońca, które tylko momentami przebijało się przez gęste chmury. Mimo to uważam to miejsce za jedno z najpiękniejszych, jakie w życiu widziałem. Niesamowicie spektakularne są także przeloty nad Nową Kaledonią, człowiek po prostu nie może odkleić się od okna. 

Powrót do domu rozpocząłem od jednego dnia pobytu w Sydney, mieście, z którym romansuję już od kilku lat i nic nie zanosi się, żeby to miało się zmienić. Spałem w hotelu Intercontinental, który podrożał do 60k punktów, co jest moim zdaniem już lekką przesadą, niestety. Dodam tylko, że on w niektórych terminach jest także dostępny w przystępnej cenie powiedzmy 300zł/os noc, co jak na obiekt tej klasy wydaje mi się niezłą opcją. 

To właśnie od tego rozpoczął się przesyt luksusów, bo po spędzeniu nocy w jednym z najwygodniejszych łóżek, jakie widziałem leciałem nową klasą biznes Singapore Airlines samolotem A380. Wrażenia niesamowicie pozytywne – zdecydowanie lepsze niż biznes w Etihadzie, ale jeszcze daleko do klasy pierwszej w LH czy właśnie EY. Wylądowałem znowu w Azji, gdzie oczywiście wyskoczyłem na spacer po Marina Bay i pokaz laserów z najbardziej znanego hotelu w Singapurze. Tutaj we znaki dało się już spore zmęczenie. Wróciłem na lotnisko, posiedziałem w saloniku czekając na lot do Stambułu, który w większości przespałem. Wrażenia ze starej kabiny 777-200ER nieco gorsze, ale obsługa w SQ potrafi zrobić różnicę. To zdecydowanie dobrze wydane mile. 

W Turcji ostatnio byłem w 2017 roku, kiedy to spędziłem w Stambule kilka dni, więc specjalnego parcia na zwiedzanie nie miałem, bowiem salonik TK na lotnisku Ataturka jest naprawdę świetny i można tu spędzić cały dzień. Wygrała jednak chęć spaceru i kupiłem online wizę i pojechałem metrem do centrum, żeby poczuć klimat tego niesamowitego i jednego w swoim rodzaju miasta. Dalsza droga do domu była już prosta, bo przez Warszawę poleciałem LOTem do Poznania. 

Jak pewnie widzicie w tabelce nie było to tani wyjazd. Z drugiej strony to były blisko 3 tygodnie podróży, w większości naprawdę rewelacyjnych warunkach, a odległościowo zabrakło mi niewiele do pełnych 80000 km w samolocie. Ważne też, że te wydatki były jednak ponoszone w okresie czasu, stąd też nie jest to takie bolesne jak jednorazowy wydatek. Aaa i wiem, że pokazywanie ceny za poszczególne segmenty i hotele (konkretne pokoje, które dostałem najczęściej w ramach upgreadu) nie ma większego sensu, ale jak już sobie sam to sprawdzałem z ciekawości, to z Wami też się podzieliłem. Zawsze mogę się pocieszyć, że wydałem 10x mniej, hehe 😀 

Jako ciekawostkę dodam, że do Turcji miałem także lot kilka dni po powrocie i w WAW nie zostałem wpuszczony na pokład (brak całej wolnej strony w paszporcie)… Cóż, dobrze że żaden inny pracownik na 22 poprzednich lotniskach, na których byłem w przeciągu ostatniego miesiąca tego nie zauważył, lub też nie chciał uprzykrzyć mi życia? To już nie ważne. Sorry za off topic. 

Jak zwykle w przypadku jakichkolwiek pytań pozostaję do Waszej dyspozycji. Dzięki jak ktoś dotarł do końca, do następnego! 😉



28 stycznia 2019

Singapur nocą jest jeszcze piękniejszy!

Singapur nocą jest jeszcze piękniejszy!

Dojazd do centrum zajmuje około 30 minut. Wysiadam na stacji najbliższej do Marina Bay, która zawsze robi niesamowite wrażenie. To widok, który nigdy mi się nie znudzi. Miasto zachwyca swoim rozmachem, czystością i zorganizowaniem. Świetne wrażenie robi połączenie nowoczesnych wieżowców z małymi barami czy też świątyniami. Jest tutaj także mnóstwo zieleni jak przystało na nowoczesne miasto. 

Image

Image
Image

Image

Image

Uwielbiam patrzeć na słynny hotel Marina Bay Sands, czyli kompleks 3 hoteli połączonych 150 m basenem na dachu (w którym kiedyś miałem okazję popływać?). Jego budowa kosztowała… 5,6 miliarda dolarów. Obok mamy budynek w kształcie kwiatu lotosu i jest to muzeum Art Science, a z drugiej strony jest Theatres on the Bay.

Image

Image

Image

Nie zwiedziłem tutaj nic nowego. Zrobiłem długi spacer, pomimo plecaka na plecach i uważam, że warto było ruszyć się z lotniska i ponownie zagościć w tym wspaniałym mieście. Największe wrażenie zrobił na mnie tym razem słynny Merlion (symbol Singapuru o głowie lwa i ciele ryby) tryskający wodą, który jest podświetlany w niekonwencjonalny sposób, zresztą sami możecie zobaczyć. Do tego klimatyczna muzyka i człowiek, aż nie chce stąd odchodzić. Pomimo tłumów turystów ruch tutaj odbywa się płynnie – chodniki szerokie i pewien porządek zachowany. 

Image

Image

Oczywiście wieczorem ludzie rozsiadają się na ławkach i podziwiają panoramę miasta. Poza tym rozlega się muzyka, a w jej rytm na niebie pojawiają się promienie laserów, które tworzą świetny spektakl. 

Image

Image

Image

Image

Kiedy zbliża się godzina 22:30 kieruję się w stronę MRT, żeby zdążyć wrócić na lotnisko metrem, przed jego zamknięciem, co następuje chwile po 23. O godzinie 1:45 czeka mnie lot do Istambułu, przez co jeszcze zdążę Wam pokazać jedno, niesamowite miasto, które znalazło się na trasie mojej szalonej podróży. To wszystko już chyba w ostatnim wpisie… 



28 stycznia 2019

Poranek w Sydney i lot Singapore Airlines (A380) w klasie biznes

Poranek w Sydney i lot Singapore Airlines (A380) w klasie biznes
Image

Image

To moje ostatnie chwile w Sydney, więc idę nad zatokę. Tym razem chodzę po Royal Botanic Gardens. To kolejne fantastyczne miejsce – przepiękne kwiaty, krzewy, olbrzymie drzewa. Dalej liczne altany, fontanny i ławeczki. Panuje tu pełen spokój, a dodatkowo można podziwiać Operę z drugiej strony, a także liczne drapacze chmur. Dodatkowo większość egzotycznych roślin jest opisana, przez co wiemy co akurat w danym miejscu rośnie.

Image

Image

Image

Image

Oczywiście, co pewnie widać po zdjęciach jestem miłośnikiem samej Opery w Sydney. Od małego było to moje wielkie marzenie, zawsze, kiedy widziałem ją w telewizji czułem lekki dreszcz. Do dzisiaj nie mogę się na nią napatrzeć. Przypomina swoim kształtem okręt z żaglami. Niby banalne, ale jednak niesamowicie oryginalne i nigdzie indziej niespotykane. Zarówno z bliska i z daleka robi wrażenie. Dla tych co nie wiedzą to przypomnę, że została wykonana z tysięcy duńskich kafelków. 

Image

Niestety tak właśnie kończy się moja przygoda w tym cudownym mieście, z którym już romansuję od kilku lat. Sydney dla mnie jest pewnego rodzaju zjawiskiem, doświadczeniem i już także wspomnieniem. Czuję tutaj magię, której nie ma nigdzie indziej. Te wieżowce, ogrody, opera, most i ludzie. To wszystko tworzy jeden, niepowtarzalny organizm, z którym chce się obcować jak najczęściej.

Ruszam na lotnisko dokładnie 3 godziny przed odlotem. Na początku metro za nieco ponad 2 AUD, a następnie przesiadka na autobus numer 400 ze stacji Mascot na lotnisko. Udaję się od razu do stanowiska odprawy linii Sinapore Airlines. Dla klasy biznes nie ma kolejki, więc po chwili ma już bilety w ręce. Jest tutaj dedykowany fast track dla pasażerów klas premium, więc kontrola przebiega bardzo szybko i po chwili kieruję się do saloniku, który jest właśnie dedykowany pasażerom tej linii lotniczej.

Poczekalnie nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia. Jest bardzo dużo ludzi, ale na szczęście wolne miejsce jeszcze można znaleźć. Pomimo pory śniadaniowej są dnia bardziej obiadowe (co uznaję za plus), przyzwoity wybór alkoholi i ładny widok na płytę lotniska. Oprócz tego dużą zaletą jest to, że stąd na boarding jest dosłownie minuta drogi, więc można spędzić czas, aż do końca (byle nie za długo?). 

Image

Image

Image

Image

Image

Swoją podróż będę odbywał samolotem Airbus A380-800, który posiada nową kabinę klasy biznes oraz apartamenty Suites, które w ostatnim czasie były mocno promowane przez singapurskiego przewoźnika, a dzisiaj można je zarezerwować nawet za mile Miles & More. Wybrałem miejsce przy oknie, na górnym pokładzie, gdzie konfiguracja siedzeń to 1-2-1. Rejs na tej trasie odbywa się aż pięć razy dziennie, z czego obecnie dwukrotnie właśnie na pokładzie A380. 

Image

Po wejściu na pokład zostałem bardzo miło przywitany i odprowadzony do mojego fotel. Zaproponowano mi do picia szampan, sok lub wodę. Wiecie co wybrałem. Trzeba przyznać, że nowe wnętrze samolotu robi bardzo dobre wrażenie, widać, że przewoźnik ten poważnie podchodzi do konkurencji z rywalami z Bliskiego Wschodu. Siedzenie ma aż 63 centymetry szerokości (to jeszcze więcej niż Qatar, Etihad czy Qantas, bo Emirates ma siedzenia zdecydowanie węższe w tej klasie) i rozkłada się do pozycji płaskiej, kiedy to osiąga długość 198 cm – idealne do spania, nawet dla mnie, ponieważ mam 188 cm wzrostu. 

Image

Image

Image

Ciekawie też prezentuje się skorupa z tyłu siedzenia, którą wykonano z włókna węglowego, jest ona tak zrobiona, że przypomina kokon, co sprawia poczucie dużej prywatności. Najbardziej popularnym ostatnio rozwiązaniem jest możliwość połączenia siedzeń w środku kabiny i stworzenia podwójnego łóżka (środkowa przegroda obniża się). Całość utrzymana jest w kolorze fioletowym, z dodatkami miedzianego. 

Image

Image

Image

Image

Moją uwagę zwróciło tutaj przede wszystkim lusterko schowane na wysokości głowy, co docenią zapewne pasażerki płci pięknej, bowiem jest ono przeznaczone do poprawy makijażu. Bardzo dużo mamy także miejsce pod poprzedzającym fotelem, gdzie zmieścimy spokojnie pełnowymiarową walizkę kabinową, torbę na laptopa i torebkę. Oczywiście nie zabrakło dobrze rozlokowanego oświetlenia i wtyczek. 

Image
Image

Image

Image

Czego brakuje? Zapewne przydałby się ruchomy ekran, który można by ustawić w pozycji bardziej prywatnej, co jest już możliwe u konkurencyjnych przewoźników. Wyświetlacz ma 18 cali i oferuje wysoką rozdzielczość, przez co filmy ogląda się bardzo dobrze. System rozrywki pokładowej nazywa się myKrisWorldi muszę przyznać, ze to chyba najlepsze IFE z jakim miałem do tej pory do czynienia. Wszystko działa bardzo płynnie, nic się nie wiesza i nie trzeba długo czekać. Poza tym wybór seriali, dokumentów, piosenek, nowości kinowych etc. jest rzeczywiście bardzo okazały. 

Image

Image

Image

Image

Na pochwałę zasługuje także sama załoga. Na początku rejsu stewardessa przyszła do mnie się przedstawić i przywitać. Była troskliwa, uprzejma i wesołą, co zdecydowanie podnosi komfort podróży. 

Image

Trzeba przyznać, że rozwój klasy biznes, a przede wszystkim dostępnych tutaj siedzeń osiągnął kosmiczny poziom. To wszystko dzięki ciągłej rywalizacji pomiędzy przewoźnikami. Dobrze, że klient może na tym skorzystać. Dodajmy, że nowy produkt dostępny jest od końcówki zeszłego roku, a pierwszy lot pomiędzy Singapurem, a Syndey nowym A380 odbył się 18 grudnia 2017 roku. 

Image

Image

Jak już wspomniałem przed startem podano szampana Charles Heidsieck Brut, a następnie zebrano zamówienia na napój po starcie. Z uwagi, że ten był całkiem niezły to kontynuowałem. Przydaje się tutaj podstawek z lewej strony ekranu, który jest na stałe otwarty i na nim można właśnie postawić kieliszek z szampanem czy innym napojem. 
Zebrano oczywiście zamówienia na posiłek. Pierwszym z nich był obiad. Na przystawkę były bardzo smaczne krewetki, a na dani główne wybrałem łososia z makaronem (bardzo, bardzo dobry). Na deser podano ciasto, sery i owoce. Do tego zamówiłem filiżankę cappuccino. 

Image

Image

Image

Teraz mała uwaga. Zwróćcie uwagę, że Singapore Airline nie daje swoim pasażerom kosmetyczki, co myślałem, że jest już standardem. Zamiast tego w bocznym schowku znajdziemy kapcie i skarpetki, a przybory toaletowe są dostępne w łazience. Kiedy już jesteśmy w tym temacie to pokażę Wam także jak wygląd WC na pokładzie tego samolotu.

Image

Mamy również dostęp do WiFi. Pierwsze 30 MB jest darmowe (logowane po numerze siedzenia i nazwisku), a kolejne są już płatne. 500 MB na cały lot, czyli pakiet Pro kosztuje 30 USD. Warto jednak podkreślić, że łącze jest bardzo szybkie i bez problemu wykonałem płynną rozmowę na Skype. W tym samolocie jest także bardzo wygodny stolik do pracy. Zmieścilibyśmy na nim nawet 17 calowego laptopa. Ciekawostką jest także czytnik NFC, dzięki któremu możemy zbliżeniowo zapłacić za zakupy w sklepie wolnocłowym lub za dostęp do Internetu. 

Image

Nie wspomniałem jeszcze o panelu do regulacji fotela. Pozwala on na ustawienie pozycji płaskiej (do spania), półpłaskiej, pozycji do startu i lądowania i regulacji podnóżka. Mamy tutaj także przycisk do zarządzania oświetleniem, przywołania obsługi i wyłączenia ekranu przed nami. Jest również opcja „nie przeszkadzać”, kiedy którą aktywujemy będzie znakiem dla stewardes, że nie jesteśmy np. zainteresowani kolejnym posiłkiem i chcemy pospać dłużej. 

Image

Image

Image

W trakcie lotu pospałem około 3 godziny. Był to dobry, głęboki sen, bez przebudzania się. Z drugiej strony trochę szkoda czasu na spanie. Obudzono mnie, kiedy rozpoczynał się kolejny serwis. Tym razem tylko jednodaniowy posiłek na ciepło. Ponownie poszedłem w temat ryby, makaronu i krewetek. To danie smakowało mi jednak zdecydowanie mniej i drugi raz na pewno bym go nie wybrał. Do tego jeszcze kawa z mlekiem przed lądowaniem w pochmurnym Singapurze i koniec tej wspaniałej przygody, którą miałem przyjemność przeżywać, dzięki spaleniu kilkudziesięciu tysięcy mil, ale o szczegółach w podsumowaniu. 

Po wylądowaniu za zgodą załogi udało mi się zajrzeć do nowej klasy pierwszej, zobaczcie sami:

Image

Image

Image

Po wylądowaniu udałem się prosto do kontroli paszportowej. Tym razem miałem na przesiadkę aż 8 godzin, więc postanowiłem udać się do miasta, żeby odbyć spacer po centrum Singapuru. O tej godzinie jeszcze swobodnie można poruszać się metrem, a bilet w dwie strony kosztował 4,8 dolara singapurskiego. Jeszcze do niedawna było to chyba moje ulubione azjatyckie miasto, mimo, że jest mało „azjatyckie”. Teraz palmę pierwszeństwa przejął Hong Kong. Mimo wszystko czuję się tutaj pewnie i bezpiecznie.



28 stycznia 2019

Z Noumea do Sydney, gdzie czuję się jak w domu

Z Noumea do Sydney, gdzie czuję się jak w domu

Idę do informacji turystycznej zapytać się o dojazd do centrum, a dalej do hotelu Hilton Noumea La Promenade Residences, gdzie mam zarezerwowany na dzisiaj nocleg. Wybrałem go głównie licząc na wczesny check in i bardzo dobre położenie na południu od miasta, gdzie jest rafa koralowa i bardzo ładne wybrzeże. Ale tutaj wszystko poszło źle. Po pierwsze w informacji pani mówi mi o autobusie numer 70 i następnie 50, którymi powinienem dojechać do celu. Oczywiście okazuje się, że ten pierwszy w ogóle nie jeździ z pod lotniska, bo jest tutaj tylko numer 21 (naiwny nie wsiadam do pierwszego, a kolejny jedzie po 30 minutach). Po dotarciu do centrum przesiadka wcale nie jest taka oczywista, bo po pierwsze żaden numer 50 nie jeździ, a po drugie to trzeba jechać innym autobusem z przystanku, który jest jakieś 200 metrów dalej. Okay, zorientowałem się w tym wszystkim już sam, nie pytając nikogo z miejscowych, bo to raczej by mi nie pomogło. 

Image

Do hotelu dojeżdżam po godzinie 12. Na zewnątrz leje deszcz, przez co całe miasteczko prezentuje się raczej mało atrakcyjnie. W recepcji dowiaduję się, że wszystkie pokoje są zajęte i check in dopiero od 15, czyli standardowo. Nie pomaga tutaj status Diamond. Muszę odczekać, więc zasiadam sobie w recepcji i zabijam czas pracując na laptopie. Pokój jest gotowy o 14:30, a dokładniej apartament, do którego przyznano mi upgrade. Proszę także o pomoc w transporcie na lotnisko dnia kolejnego (lot mam już o 8:25) oraz o szansę na przygotowanie śniadania, bo nie zdążę go rano zjeść. Tutaj recepcjonistka staje na wysokości zadania, bowiem transfer zostaje zamówiony (ta sama firma co poprzednio jechałem), a śniadanie zostaje mi przyniesione do pokoju około godziny 20.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Wspominane mieszkanie, które miałem do dyspozycji na tę noc, znajdowało się w budynku obok. Składało się ono z salonu z aneksem kuchennym, sypialni, tarasu łazienki i toalety. Spokojnie zmieściłyby się tutaj cztery osoby. Jedyny plus taki, że miałem komfortowe warunki w czasie, kiedy na dworze lał deszcz i nie było sensu się stąd ruszać. Niestety tak było do końca dnia, a nawet dalej rano, więc praktycznie straciłem jeden dzień w Nowej Kaledonii. Sytuacja jednak nie była zależna ode mnie. Trzeba będzie tutaj wrócić 😉

Image

Image

Spać poszedłem bardzo późno, a budzik dzwonił już o godzinie 5, ponieważ 20 minut później miał przyjechać shuttle bus do recepcji. Szybko zjadłem coś na śniadanie i poszedłem oddać kartę od pokoju. Razem ze mną jechał jeszcze jeden hotelowy gość, jak się później okazało pasażer klasy biznes tego samego rejsu, którym ja leciałem. Po drodze podjechaliśmy jeszcze do dwóch innych hoteli po inne osoby i dalej już prosto na lotnisko międzynarodowe, które jak Wam mówiłem jest około 50 km od centrum. Na miejscu nie było prawie nikogo, więc po bilet podszedłem bez kolejki. Poprosiłem tylko o miejsce przy oknie (liczyłem na fajne widoki), a dodatkowo dostałem rząd awaryjny. 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Ponownie podróżowałem liniami Aircalin, które mają właśnie swoją siedzibę w Numei. Ponownie same pozytywne wrażenia. Obsługa była bardzo sympatyczna i uśmiechnięta, boarding przebiegał sprawnie, lot odbył się zgodnie z rozkładem, a w czasie rejsu podano smaczne śniadanie.

Lądowanie w Sydney aż 40 minut przed rozkładowym czasem, ale długie kołowanie i oczekiwanie na wolny rękaw sprawia, że z samolotu wychodzimy tuż przed 12 w południe. To największe miasto Australii wita mnie genialną pogodą. Jest 28 stopni, bezchmurne niebo i ten fantastyczny klimat. Mogę tutaj operować wieloma tego typu epitetami za co przepraszam, ale po prostu uwielbiam Sydney, byłem tutaj już kilka razy i każdy, nawet najkrótszy pobyt wspominam doskonale. To prawdziwa perełka, za którą już tęsknię… Ale podobne emocje towarzyszą mi w związku z Melbourne.

Image

Image

Tym powyżej polecę jutro do Singapuru 🙂

Zgodnie ze wskazówkami na forum idę do kiosku i kupuję kartę OPAL, żeby skorzystać z transportu miejskiego. Wychodzę z lotniska i w sumie chcę iść na autobus 400, ale jest tak przyjemnie, że stwierdzam, że na stację Mascot pójdę spacerem. Trasa może nie jest zbytnio malownicza, ale mija mi bardzo przyjemnie. Obserwuję cały czas startujące tutaj samoloty – rzeczywiście ma to miejsce z bardzo dużą częstotliwością i robi niesamowite wrażenie, tym bardziej, kiedy przechodzi się pod takim startującym gigantem. Aż przypomniał mi się pobyt na St. Marteen, kiedy jeszcze lądował tam 747 KLMu. 

Image

Po dotarciu na stację Mascot, przechodzę przez bramki i od razu do pociągu. Wielkie plakaty pokazują, że dojazd z lotniska do centrum zajmuje kilkanaście minut. I rzeczywiście tak jest po chwili jesteśmy już na stacji Central, a po następnych 10 minutach wysiadam na Circular Quay. Ah, ten moment, kiedy pociąg wjeżdża na stację i po prawej stronie widzisz dwa symbole Sydney: Operę i Harbour Bridge.

Image

Image

Wychodzę ze stacji i od razu czuję ten niepowtarzalny klimat tego miasta. Odchodzę kawałek, żeby móc podziwiać te drapacze chmur, a pomiędzy nimi kolonialne domy i kamienice. Nieprawdopodobne połączenie, które tworzy wspaniałą panoramę miasta. Plecak nie jest jednak sprzymierzeńcem długich spacerów, więc, pomimo że jeszcze nie ma godzinnych check in to idę do hotelu, który przecież jest 100 metrów stąd. Tak, jak zwykle zatrzymuję się w Intercontinental Sydney. Niestety obiekt ten kosztuje już 60k punktów za noc, ale pomimo długiej analizy nie znalazłem żadnego hotelu sieciowego, który byłby na takim poziomie jak IC. Może macie jakieś swoje rekomendacje z Accora czy któryś z Hiltonów? Z tego co się zorientowałem to niestety ich położenie jest zdecydowanie mniej atrakcyjne niż mojego ulubieńca z IHG. 

Image

Kolejka do zakwaterowania nie jest zbyt długa, a dodatkowo dla Gold, Platinum i Ambasadorów jest wydzielone stanowisko, dzięki czemu nie czekam praktycznie ani chwili. Jak zwykle bardzo sympatyczna rozmowa, bez pośpiechu i na pełnym luzie pomimo poważnego charakteru tego obiektu. Kto tu przyjedzie już od początku powinien czuć się dobrze, prawie jak w domu. Chwilę rozmawiam o moich poprzednich pobytach tutaj, o swojej podróży i takie tam. Dowiaduję się także, że hotel jest w 100% zabookowany i ostatnio to praktycznie standard, więc jeżeli ktoś planuje tutaj pobyt to zdecydowanie powinien zrobić rezerwację z wyprzedzeniem. Mój pokój znajduje się na 26 piętrze na narożniku. Jest przestronny, z obfitym minibarem (dodatkowo płatnym), ekspresem do kawy, ale przede wszystkim bardzo wygodnym łóżkiem.

Image

Image

Image

Nawet z basenu hotelowego jest tutaj fajny widok 😉

Image

Chcę jednak jak najbardziej wykorzystać czas w mieście więcej idę na spacer. Docieram pod Operę, czyli miejsca, z którego jest świetny widok na most na zatoce, który nazywany jest „wieszakiem” z uwagi na swój kształt. Na jego górne przęsła wchodzą codziennie śmiałkowie przywiązani linami, co jest jedną z atrakcji miasta. Ja niestety ze swoim lękiem przestrzeni chyba bym tego nie zrobił. Most robi piorunujące wrażeni z bliska, bo wtedy widzimy jaki jest ogromny. To oczywiście nie Golden Gate, ale i tak szacunek dla jego konstruktorów. 

Image
XIAOYI
Image

Image

Image

Nabrzeże, czyli popularne Quays to drugie centrum Sydney, a może nawet pierwsze. To właśnie ta dzielnica nadaje tępo całemu miastu. Można tutaj podziwiać codziennie potężne wycieczkowce, które przypływają z całego świata. Są też mniejsze, które opływają zatokę i pozwalają mieszkańcom szybko przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi brzegami. Statków jest tak dużo, że trzeba sporo wyczekać, żeby zrobić zdjęcie Opery bez przepływającej łajby na pierwszym planie. Kiedy byłem tutaj niespełna dwa lata temu, to wybrałem się w taki rejs i trzeba przyznać, że pozwala na uzyskanie idealnego widoku na miasto, wręcz pocztówkowego. Po zatoce, bardziej w oddali pływają też motorówki, żaglówki i promy. Można też zobaczyć hydroplan.

Image

Image

Image

Przechodzę przez port, żeby znaleźć się w okolicy hotelu Hyatt i dalej idę pod most. Tutaj znowu jest idealny widok na Operę. Na moście nie byłem nigdy wcześniej, więc idę w tym kierunku. Okazuje się, że wejście tam wcale nie jest takie proste – muszę zrobić spore kółko, żeby dostać się na schody. Harbour Bridge jest bardzo pozabezpieczany – wszędzie widać drut kolczasty, kamery i kraty. Do tego liczni ochraniarze. Nie jest to może najwyższy punkt widokowy, ale też robi wrażenie. 

Image

Image

Image

Image
Image

Kiedy zbliża się godzina 18 idę z powrotem do hotelu, żeby zjeść kolację w moim ulubionym saloniku. Dlaczego? Z kilku względów, przede wszystkim z uwagi na spektakularny widok na zatokę, doskonałe jedzenie i sympatyczną obsługę. To właśnie sprawia, że Intercontinental Club jest miejscem wręcz idealnym dla mnie do spędzenia czasu. Oczywiście zanim coś tutaj zjem przyglądam się panoramie miasta, która zapiera dech w piersiach. Z góry możemy zobaczyć tę fantastyczną równowagę pomiędzy parkami, skwerami i ogrodami botanicznymi, czyli po prostu zielenią, a zabudowaniami. Do tego te liczne zatoczki, skały i bardzo ciekawie ukształtowany brzeg (co idealnie widać z okien samolotu). 

Image

Image
Image

Image

Przejdźmy do kolacji. Zresztą co tutaj mówić zobaczcie sami menu alkoholu i koktajlów. Do tego zajadem się pysznym sushi i ostrygami. Salonik jest pełny, widać, że miejsce to cieszy się z roku na rok coraz większym powodzeniem. Wieczór mija mi tu niestety bardzo szybko. Co prawda można posiedzieć, aż do 22, ale ja urywam się wcześniej na kolejny spacer po mieście. Udaje mi się zrobić całkiem przyzwoite zdjęcie oświetlonej Opery. 

XIAOYI
Image

Image

Jak przystało na luksusowy hotel, wieczorem ma miejsce serwis, który polega na zasłonięciu okien, zawinięciu górnej krawędzi kołdry, ściągnięciu narzuty z łóżka, zapaleniu lampki przy nim, przyniesieniu wody mineralnej i czekoladki. Przy łóżku zostawione są kapcie. Oczywiście można również skorzystać z menu śniadaniowego, które wiesza się na zewnętrznej klamce. Do tego mamy tutaj menu poduszkowe, gdzie do wyboru jest kilka pozycji np. antyalergiczna, twarda, miękka czy lateksowa. Jest także karteczka z pogodą na następny dzień. 

Image
XIAOYI
Image

Aż żal iść spać, więc robię to dopiero około godziny 2 w nocy. Budzik ustawiony na 6 rano, żeby spakować się i udać do Club Lounge na śniadanie. To był świetny wybór, ponieważ wschód słońca to zawsze wspaniałe doświadczenie, a tym bardziej z filiżanką kawy i z widokiem na Operę. Coś cudownego. Zdjęcia niestety nie oddają tego wszystkiego, ale mam nadzieję, że sami będziecie kiedyś mieli okazję się tam znaleźć i to przeżyć. 



28 stycznia 2019

Île des Pins – absolutny raj na końcu świata

Île des Pins - absolutny raj na końcu świata

Sama wyspa zamieszkiwana jest przez około dwa tysiące ludzi. Są oni niesamowicie uśmiechnięci i przyjaźni. Wszyscy mówią sobie dzień dobry, kiwają do siebie, a kierowcy podnoszą dłoń, kiedy mijają się między sobą (również doświadczyłem tego dnia kolejnego, kiedy poruszałem się rowerem – każdy takim gestem mnie pozdrawiał). Chociaż może ten gest znaczy zupełnie coś innego? Tego zapomniałem się dowiedzieć, ale myślę, że ta interpretacja jest prawidłowa. 

Po przyjeździe do hotelu dostałem klucz od swojego bungalowu, który był położony w ładnym lesie. Był naprawdę czysty i pomimo sporej ilości owadów na wyspie, które ujawniały się wieczorami to nie miałem przez cały pobyt w pokoju żadnego insekta. Oczywiście żyje tu sporo jaszczurek, które wydają charakterystyczne odgłosy. 

Image

Image

Image

Nie miałem zbyt dużo kontaktu z Kanakami, bo tak nazywa się ludność tubylcza, ale z tego co zaobserwowałem to są bardzo mili i przyjaźni. Drogi są tutaj dobrej jakości, chociaż dosyć wąskie. sZ takich ciekawostek, co się jeszcze dowiedziałem to przez Ile des Pins przebiega zwrotnik koziorożca. A i do teraz nie wiem jak się prawidłowo wymawia nazwę tej wyspy 😀 Pani na lotnisku nie wiedziała dokąd chcę lecieć, a kiedy ona podała tę nazwę to ja nie wiedziałem czy rzeczywiście tam kupiłem bilet. 

Image

Tego wieczora zrobiłem spacer po dwóch plażach, które położone były w pobliżu mojego hotelu. Niestety przez zachmurzone niebo nie miałem okazji podziwiać spektakularnych zachodów słońca w Nowej Kaledonii. Miałem jednak cały czas nadzieję, że kolejnego dnia aura będzie mi bardziej sprzyjała i obejrzę turkusowe laguny oraz egzotyczne rośliny.

Image

Ten wieczór zakończyłem w hotelu sąsiadującym, gdzie był bardzo przyjemny bar na plaży. Zjadłem solidną (nawet bardzo!) porcję frytek i wypiłem zimne, lokalne piwo. Taka przyjemność to trochę ponad 30 złotych, czyli jeszcze akceptowalnie. Chociaż dania w karcie kosztowały nawet po 200-250 złotych, więc nadal uważam, że Nowa Kaledonia to droga destynacja. Najlepszym potwierdzeniem tego jest fakt, że liczba turystów co roku nie przekracza tutaj 100 tysięcy osób. Trudno się dziwić – ceny wyższe niż w Paryżu, a standard kilka razy niższy;) Dobrze, że są jeszcze na świecie takie mniej zdeptane przez człowieka miejsca.Nie mogłem już doczekać się poranka i budziłem się kilka razy w nocy. Kiedy nastała godzina 6:00 na Ile des Pins to odsłoniłem zasłony w pokoju i… widzę, że na dworze ulewa. Spore rozczarowanie, a liczyłem, że prognozy z Google się nie sprawdzą. Eh, no nic, może to się zmieni. Robię przez godzinę kilka rzeczy na komputerze, po czym udaję się na śniadanie (to jest w cenie pobytu). W ogóle to mieszkam w Nataiwatch, na południu wyspy. Była to zdecydowanie najtańsza opcja noclegu tutaj, poza polem namiotowym. 

Image

Śniadanie jest dosyć skromne, bowiem do picia mamy dwa rodzaje soków i automat z kawą. Do jedzenia za to przewidziano tosty, bagietkę, dżemy, kilka rodzajów placków, płatki z mlekiem, pomarańcza i jabłka. Spoglądam cały czas na niebo i niestety jest pochmurnie, ale deszcze lekko ustał. Idę do recepcji zapytać, czy mogę wypożyczyć rower. Okazuje się, że cena na pół dnia to ok. 50 złotych, a na cały dzień ok. 75 złotych. Decyduje się, że pojeżdżę dłużej i idę do pokoju spakować plecak. 

Image

Deszcz przestał padać. O słońcu jeszcze nie ma nawet mowy, ale już można spokojnie pedałować. Jadę w kierunku wioski Vao, gdzie można znajduje się m.in. kościół, szkoła etc. Jest tutaj najwięcej ludności tubylczej. Moim celem są jednak piękne plaże, które pomimo zachmurzonego nieba wcale nie prezentują się tak źle, zresztą zobaczcie sami.

Image

Image

Kiedy docieram w okolice Kotomo Island uświadamiam sobie, że nie wziąłem do plecaka śmigieł od drona… a resztę sprzętu mam ze sobą, co wcale nie jest takie lekkie. Decyzja może być tylko jedna wracam do hotelu, póki jeszcze jest wczesna godzina (ok. 9:30). Po drodze rozpętuje się prawdziwa ulewa – jadę, ale w zasadzie nie widzę, dokąd. Dobrze, że trwa maksymalnie 10 minut.

Image

Image

Image

Image

Image

Z Kuto postanawiam teraz pojechać od razu na północ w kierunku lotniska. Droga jest trochę mniej ciekawa, ale dosyć pagórkowata, więc momentami trzeba sporo włożyć siły, żeby podjechać pod górę. Z góry widoki robią się coraz lepsze, a nawet lekko widać błękit nieba pomiędzy gęstymi chmurami. W głowie mam plan pojechać do naturalnych basenów, które są główną atrakcją wyspy. Kilka razy muszę sprawdzić mapę, bo niby nie ma tu zbyt wiele dróg, ale zawsze można gdzieś źle skręcić. 

Image

Image
Image

Image

Na skrzyżowaniu widzę znak w lewo do hotelu Le Méridien Ile des Pins, a w prawo na wspomniane Natural pool. Stwierdzam, że dlaczego by nie zobaczyć tego, podobno fantastycznego hotelu. Zostawiam rower przypięty do drzewa w lesie i idę na spacer do tego obiektu. Nie ma tu prawie nikogo, jakby wszyscy się pochowali po swoich pokojach, a obsługa miała sjestę. W tym też momencie pogoda znacząco się poprawia i wychodzi słońce – ah te widoki, coś fantastycznego. Nie mogę przestać robić zdjęć. Spaceruję plażą i tylko pstrykam. 

Image

Image
Image
Image

Image

Image

Image
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Marząc, żeby pogoda się utrzymała wsiadam z powrotem na rower i jadę do Gîte d’Oro. Droga prowadzi przez las, gdzie na ścieżce leżą kokosy i olbrzymie liście palm. Docieram do wybrzeża, gdzie są jakieś rozwalające się drewniane domki i bardzo płytka woda. Widzę, że po niej spaceruje kilka osób w jedną lub drugą stronę, ale za bardzo nie wiem o co chodzi. Zostawiam rower i też idę kawałek, ale krajobraz się nie zmienia. Wracam na ląd, żeby sprawdzić mapę. Widzę, że około kilometr na wschód jest jakaś plaża. Jadę na około, żeby tam się znaleźć.

Image

Image

Image

Image

Niestety kręcę się po lesie dosyć długo, a drogi na tę konkretną plażę nie ma. Liczne ścieżki, sporo rozgałęzień i praktycznie żadnych oznakowani. Można się łatwo zgubić, żeby nie GPS. Koniec końców trafiam prawie w to samo miejsce, gdzie byłem 30 minut temu. Jakieś 100 metrów dalej. Decyduję się przypiąć rower i przejść na drugą stronę tego naturalnego basenu. Tam widzę kierunkowskaz, czuję, że jest nadzieja na coś więcej.

Image

Image

Image
Image

Mija jakieś 15 minut spaceru i moim oczom ukazuje się Baie d’Oro, czyli najpiękniejsze naturalne kąpielisko na świecie. Zdjęcia nie oddają tego, ale uwierzcie, że miejsce jest magiczne, a na jego środku znajduje się podobno cudowna rafa koralowa (nie wziąłem maski). Widziałem tam sporo ryb, a wręcz setki różnokolorowych, małych i dużych, o ciekawych, mniej regularnych kształtach. Na końcu tego naturalnego basenu są skały, przez które próbuje przebić się otwarty ocean, a uderzające fale rozpryskują się na kilka metrów do góry. Efekt jest fantastyczny. Został wszelkie gadżety i idę po prostu się kąpać, czerpać z tej chwili jak najwięcej.

Image

Image

Patrzę na zegarek i jest już po 15. Stwierdzam, że czas powoli jechać dalej. Zbieram się i idę z powrotem tą samą leśną i rzeczną ścieżką po swój rower. Pomimo mocnego wiatru odpalam na kilka minut drona, żeby zrobić kilka zdjęć z góry. Tutaj jest miejsce, gdzie latanie jest dozwolone. 
Sprawdzam mapę, żeby nie jechać ponownie tą samą drogą. Jeden odcinek jednak muszę powtórzyć – ten najbardziej pagórkowaty. Później skręcę w drugą stronę, żeby nie jechać już w stronę lotniska, ale bezpośrednio na południe ponownie do wioski Vao. Mam nadzieję, że po drodze znajdę jakiś sklep – jestem bardzo głodny, a także chce mi się pić.

Image

Droga powrotna mija mi bardzo szybko. Wiatr jest sprzyjający i jedzie się znacznie łatwiej. Niestety nie widzę, żadnego miejsca, gdzie można by zrobić zakupy. Pamiętam, jednak, że jadąc z hotelu na północ mijałem jeden otwarty sklep, więc zamiast kończyć już swoją przejażdżkę (jest około 17), to jadę jakby na drugie kółko, po wyspie, żeby odnaleźć wspominany sklep. Udaje się! Mina mi trochę rzednie, jak za wodę, sok i paczkę ciastek płacę około 45 złotych… eh, wybierałem najtańsze. No nic panie, taki tu mamy klimat.

Image

Image

Wracam do hotelu, oddaję rower i oczywiście idę na spacer po plaży. Wieczorem znowu idę do bar w hotelu obok na frytki z piwem. Miło odpocząć po tak intensywnym dniu.Kolejny dzień to niestety pożegnanie z Ile des Pins. Pobudka około 6, chwila na spakowanie się i spacer po plaży. Tutaj jest niesamowita cisza, spokój, brak fal i turystów. Bardzo przyjemne miejsce, żeby totalnie się zrelaksować. Szkoda, że tylko dwa dni poświęciłem na tę wysypkę, chociaż z drugiej strony wystarczyłby jeden, gdyby było słońce, wtedy czułbym się zdecydowanie bardziej spełniony.

Image
Image

Image

O poranku polatałem jeszcze dronem nad wyspą i zrobiłem kilka zdjęć i nakręciłem krótkie filmiki. Później poszedłem do recepcji, żeby dowiedzieć się jak wygląda transfer na lotnisko. Jest on 1 godzinę przed lotem i akurat tego dnia byłem jedynym turystą, który opuszczał Nataiwatch. Mój lot był o godzinie 9:40, więc o 8:30 zameldowałem się w recepcji, żeby zapłacić za pobyt, rower i transfery. Wcześniej jednak zjadałem śniadanie w restauracji. Do jedzenia dokładnie to samo co, co poprzednio.

Image

Na lotnisko jedzie się około 10-15 minut. Zawoziła mnie ta sama kobieta, która też przyjechała po mnie, kiedy wylądowałem na wyspie. Oczywiście jej misją jest także odebrać nowych turystów i zawieźć ich do hotelu. Dlatego też musi ona około 30 minut poczekać na lotnisku, aż samolot Numei wyląduje. Na szczęście wszystko odbywa się o czasie. Boarding jest od razu z głównej hali, skąd idziemy pieszo do samolotu. 

Image

Image

Największym plusem tych, krótkich i dosyć drogich lotów (bo taki round trip, jaki ja odbywam kosztuje w najtańszej taryfie około 300 złotych), są fantastyczne widoki. Uwielbiam podziwiać te malutkie wysepki z góry. Po 20 minutach lądujemy w stolicy. Niestety pogoda słaba – pada i jest pochmurnie. Ależ mam pecha! 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


28 stycznia 2019

Dzień w Stolicy Nowej Kaledonii

Dzień w Stolicy Nowej Kaledonii

Budzę się około 8 rano, a dziewczyny, u której wynająłem mieszkanie już w nim nie było. Wspominała wieczorem, że wybiera się od rana do znajomych, więc mogę tu zostać jak długo potrzebuję. Stwierdziłem więc, że spakuję się i zostawię plecak, a sam pójdę na spacer po mieście, żeby zobaczyć, jak prezentuje się stolica tej tajemniczej wyspy na końcu świata. Byłem ciekawy czy rzeczywiście jest tutaj tak egzotycznie, czy krajobrazy okażą się takie jak w katalogach i jaki jest wpływ Francji na to miejsce, które zostało skolonizowane w 1853 roku. Jeszcze kilka faktów o Nowej Kaledonii. Średnia temperatura w ciągu roku wynosi tutaj 27 stopni Celsjusza, a najzimniejszy jest lipiec (ok. 22 stopni). Do końca marca trwa tu pora deszczowa, podczas której zdarzają się nawet cyklony. 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Numea, gdzie przyleciałem poprzedniego wieczora to stolica i największe miasto tego kraju. Liczy ono 98 tysięcy mieszkańców. Wiele osób nazywa je „Paryżem Pacyfiku”, z uwagi na architekturę, która mnie osobiście nie urzekła, a wręcz rozczarowała. Jest tutaj sporo muzeów, które warto obejrzeć, jak np. Muzeum Historii Morskiej czy Muzeum Miejskie. Ja tego nie zrobiłem głównie z braku czasu, ale też jak wiecie nie jestem miłośnikiem muzeów. 

Image

Image

Image

Image

Image

Nowa Kaledonia to także miejsce, które kojarzy się z francuskimi kryminalistami, którzy byli zsyłani tutaj w XIX wieku. Taka karna kolonia istniała na wyspie przez blisko 60 lat. Ja spacerując po stolicy nie widziałem zbytniego bogactwa czy przepychu. Raczej spokojnie żyjących, skromnych ludzi, którzy nigdzie się nie spieszą, są uśmiechnięci i bardzo życzliwi do siebie nawzajem. Tego poranka musiałem gdzieś zjeść śniadanie, ale będąc lekko przestraszonym tutejszymi cenami odpuściłem sobie kawiarnie czy restauracje i skorzystałem z Carrefoura, którego przez przypadek znalazłem przechadzając się wybrzeżem. Niestety w supermarketach wcale nie jest tanio, ba jest drogo. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że nawet na Hawajach (mam bieżące porównanie z O’ahu) jest znacznie taniej. Ostatecznie kupiłem bagietkę i sok pomarańczowy, czyli chyba dwie najtańsze rzeczy w tym sklepie (serio!) i zapłaciłem około 15 złotych. Sporo! 

Image

Image

Image

Niestety pogoda lekko się zepsuła i zaczął kropić deszcz, kiedy to spożywałem śniadanie na ławce w porcie. Spojrzałem na zegarek i już była godzina 12, a przecież dzisiaj czekał mnie kolejny lot (pewnie Was to nie dziwi ?). Sprawdziłem trasę do mieszkania i było około 1,5 km, więc powolnym krokiem ruszyłem odebrać plecak. Tutaj jeszcze taka uwaga – apartament, gdzie spałem był zamykany na 4 zamki i łańcuch (furtka i drzwi od domu), co chyba świadczy sporym prawdopodobieństwie kradzieży czy włamań. 

Tym razem, na szczęście nie musiałem dojeżdżać na lotnisko międzynarodowe, bowiem krajówki odbywają się z lotniska Magenta, które położone jest bardzo blisko centrum miasta, przy plaży. Sprawdzam mapę i to około 4 km do przejścia, a deszcz przestał padać, więc nie zastanawiam się i idę. Od razu dodam, że przejazd autobusem miejskim kosztuje tutaj około 7,5 złotego.

Image

Trasa mija mi bardzo przyjemnie, widoki są całkiem niezłe, ale nadal nie takie jak bym tego oczekiwał – w słońcu wszystko wygląda zupełnie inaczej. Na lotnisku procedury są zupełnie inne niż w innych miejscach na świecie. Na początku idę po bilet do check in, gdzie dostaję jakiś kwitek, który przypomina paragon ze sklepu, ale jest biletem – znajdziemy na nim wszystkie informacje o locie. Okazuje się, że muszę nadać swój plecak, bowiem waży on 11 kilogramów, a dopuszczalne jest 5 kg, jako bagaż podręczny. Wyjmuję bardziej delikatne rzeczy, jak laptop czy aparat, ale nadal zostaje tam trochę elektroniki, więc proszę o naklejenie oznaczenia „fragile”, tak na wszelki wypadek. 

Image

Teraz oczekiwanie odbywa się w głównym holu lotniska, nigdzie się nie przechodzi dalej. Dopiero na 30 minut przed lotem otworzone zostają drzwi do poczekalni, z której idzie się na samolot. Nie ma żadnej kontroli bagażu. Tylko pracownik lotniska spogląda na bilet, paszport i życzy miłej podróży. Bardzo ciekawe doświadczenie. A i bym zapomniał – siadamy tam, gdzie chcemy, nie ma przypisanych miejsc do konkretnych pasażerów. 

Image

Jeszcze nie powiedziałem, że czekał na mnie 20 minuty rejs na Ile des Pins, czyli na Wyspę Sosen. Ta malutka wysepka słynie z tego, że zamiast palmowych lasów są tam tysiące drzew iglastych, z czego większość to sosny (dokładnie pinie). Odkrył ją, podobnie jak całą Nową Kaledonię James Cook. Te drzewa są rzeczywiście potężne, co zobaczycie dalej i mają do 50 metrów wysokości. 

Image

Image
Image

Sam lot niesamowicie przyjemny, a to nie z uwagi na poczęstunek (bo takowego w ogóle nie było), ale z powodu niesamowitych widoków na rafę koralową, malutkie wysepki i fale na oceanie. Po wylądowaniu na wyspie okazuje się, że bagaż będziemy odbierali w holu głównym lotniska, ponieważ nie ma tam żadnej karuzeli, na którą byłby wykładany. Wszystko odbywa się spokojnie i bez żadnych przepychanek. Kolejną fajną sprawą jest to, że pomimo nie umawiałem się na odbiór z lotniska (na stronie hotelu był on dodatkowo płatny ok. 35 zł (10 km) to jest tutaj taki zwyczaj, że po każdego się przyjeżdża i go odwozi, bo po prostu nie ma alternatywy i trzeba ponieść ten koszt. Kiedy obserwowałem drogę to pokonanie jej pieszo z ciężkim plecakiem nie byłoby przyjemne, bowiem jest sporo wzniesień. Zresztą przyleciałem tutaj tylko na dwa dni, więc szkoda czasu na takie kombinacje.



28 stycznia 2019

Zwiedzanie Brisbane na rowerze

Zwiedzanie Brisbane na rowerze

Jest godzina 11 przed południem, a mój kolejny lot (cały czas na jednej rezerwacji od Guam) mam o 20:50, więc sporo czasu na zwiedzanie Brisbane. Wpierw muszę kilka spraw ogarnąć na komputerze, więc schodzi mi godzinka i idę na pociąg do centrum miasta. Bilet w dwie strony kosztuje 35 AUD i można płacić kartą lub gotówką. Ponownie Revolut nie zawodzi, a ja po 20 minutach jestem już na stacji centralnej i ruszam na spacer po Brisbane, gdzie byłem już kilka lat temu 2 dni.

Image

Image

Brisbane wita mnie pięknym, błękitnym niebem i słońcem. Niestety tylko przez chwilę, bo później słońce chowa się za gęstymi chmurami i tak jest do końca, a nawet pada deszcz. Nie przejmuję się tym jednak specjalnie i ruszam na zwiedzanie tego, trzeciego co do wielkości miasta w Australii. Widać, że życie toczy się tutaj dosyć powoli i mieszkańcy niespecjalnie spieszą się gdziekolwiek. 

Image

Image

Image

Na początku kieruję się zobaczyć katedrę świętego Szczepana, która jest blisko stacji metra, gdzie wysiadłem. Zbudowana na przełomie XIX i XX wieku, czyli jest stylu neogotyckim. Następnie zbliżam się do wybrzeża. W oddali widzę Story Bridge, który jest mniejszą wersją Harbor Bridge (tego w Sydney), który odwiedzę za kilka dni. Również na ten można się wspinać i robią to śmiałkowie o wschodzie i zachodzie słońca. 
Robię bardzo długi spacer specjalnie postawioną na rzece kładką, gdzie można spotkać liczne rodziny z dziećmi, a także sporo rowerzystów. Wtedy też sprawdzam mapę i okazuje się, że jedyna opcja, żeby dostać się stąd do centrum to albo zawrócić (robiąc tę samą drogę 2 razy, lub przepłynąć promem na drugą stronę). Hmm, żadna z nich nie podoba mi się specjalnie, więc zaczynam rozglądać się za… opcją wypożyczenia rowerów. Niestety pierwsza, którą spotykam i dokonuję rejestracji pomimo, że ma jeden rower na stanie, to pokazuje, że brak opcji wypożyczenia. W takim razie idę dalej, w nadziei, że coś znajdę. Już powoli odczuwam zmęczenie, bo tym razem poszedłem wraz z plecakiem na zwiedzanie, zamiast zostawić go w przechowalni (jeżeli takowa w ogóle jest na lotnisku, bo nie sprawdziłem). 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Image

Ostatecznie znajduję punkt wypożyczenia rowerów, gdzie jest ich dostatek. Pierwsze 30 minut kosztuje 2 AUD, kolejne także, a później już nieco drożej. Ruszam w stronę najbardziej turystyczno-rozrywkowej części miasta, która jest nad rzeką. Po drugiej stronie można podziwiać biznesową dzielnicę CBD z licznymi biurowcami, które tworzą niezły widok. Dla rowerów i spacerujących jest specjalna ścieżka, gdzie możemy obserwować płynące po rzece miejskie promy City Cats. Pieszo można także wybrać kwiecisty tunel, który zahaczam w drodze powrotnej. 

Image

Image

Image

W centrum miasta stworzono sztuczną lagunę czy też baseny nad rzeką. Wygląda to fantastycznie – po prostu tropiki w środku miasta. Woda jest przejrzysta, plaża ma świetny piasek, do tego palmy i wokół wieżowce. To dobre rozwiązanie dla mieszkańców, ponieważ nad ocean jest kawałek, a samo miasto leży nad rzeką. Ludzie robią sobie tutaj pikniki, ale nie tylko bowiem innymi popularnymi do tego miejscami są Kangaroo Point czy ogrody botaniczne. 

Image

Image

Image

Image

Wzdłuż wspomnianej ścieżki rowerowo-pieszej znajdziemy liczne trawiaste pagórki, gdzie mieszkańcy odpoczywają. Ciekawostką jest Epicurious Garden, czyli ogródek z różnymi ziołami i przyprawami. Znajdziemy tam także owoce typu guawa czy awokado. Tutaj jednak z uwagi na posiadanie roweru nie wstępuję, jadę dalej, gdzie liczba ludzi się mniejsza i nie trzeba co chwilę hamować i ich wymijać. 

Dojeżdżam do jednego z punktów z rowerami i zostawiam swój pojazd. Całkowita opłata to kilka AUD, czyli całkiem fajnie. Idę zobaczyć ogrody botaniczne, które są umiejscowione obok kampusu Queensland University of Technology. Przez to właśnie w Botanic Garden można spotkać tak wielu studentów. A jest tam co podziwiać, bo liczne fontanny, rzeźby, oczka wodne, sadzawki, a także 23 gatunki bambusa. Poza tym warto jednak pamiętać, że Brisbane to bardzo spokojne miasto – tutaj wszelkie kawiarnie zamykane są około godziny 17, a większość barów jest maksymalnie otwarta do 22. 

Image

Image

Image

Wracam na stację Central, łapię WiFi w MCDonaldzie i czekam 30 minut na kolejny pociąg na lotnisko (akurat odjechał minutę temu). Tutaj bramkę otwiera mi obsługa, bo mam tylko wydrukowany bilet, który wygląda jak paragon. Zaufanie jest na tyle duże, że tylko widzą, że mam go w ręce i już przepuszczają dalej. Nie ma żadnej kontroli, jakby można się tego spodziewać. Po kolejnych 20 minutach jestem już na lotnisku, gdzie wykorzystuję kartę Priority Pass do zjedzenia kolacji w restauracji w strefie landside. Karta ta pozwala na dowolne zamówienia z menu w cenie do 36 AUD. Rewelacyjna opcja. Po przejściu kontroli paszportowej idę poczekać godzinę do saloniku Premium Plaza, gdzie próbuję jeszcze jednej z zup, które można zamówić. 

Image

Image

Image

Image

Image

Poza tym mam szczęście, bo nie wziąłem ze sobą przejściówek australijskich, a mój laptop jest rozładowany i tu z pomocą przychodzi mi sympatyczna pani z poczekalni, która ma ich cały karton 😀 Teraz lecę do Numei, czyli stolicy Nowej Kaledonii. Spędzę tam jedną noc przed kolejnym lotem. Mój rejs wykonuje linia Aircalin samolotem Airbus A320-200. Trzeba przyznać, że jak na 2 godzinny lot to podano bardzo obfity posiłek, którego się w ogóle nie spodziewałem. Po dotarciu na miejsce idę do informacji zapytać jak dostać się do centrum, gdzie tym razem zarezerwowałem pokój przez Airbnb. 

Image

Image

Hmm, okazuje się, że jest tylko jedna opcja – shuttle bus. Jego cena? 100 złotych… I tutaj ujawnia się ciemna strona Nowej Kaledonii. Jest niesamowicie drogo, chociaż ta trasa to ok. 50 km, które pokonuje się w 40 minut. Mimo wszystko jestem lekko zszokowany, ale nie mam wyboru. Płacę, po czym oddaję bagaż i jest zaproszony do specjalnej poczekalni, gdzie oczekuję ok. 15 minut na resztę pasażerów. Plusem jest to, że kierowca dowozi mnie dokładnie pod drzwi mojego hosta, którym jest sympatyczna francuska. Jest już po 1 w nocy, więc szybka kąpiel i do spania.



28 stycznia 2019

Jak dobrze wydać 12500 mil Flying Blue?

Jak dobrze wydać 12500 mil Flying Blue?

Idę ponownie pieszo na lotnisko, ponieważ o 15:25 mam lot do Taipei. To taki składak zarezerwowany za 12500 mil Flying Blue, który docelowo pozwoli mi wylądować w Nowej Kaledonii i spędzić cały dzień w Brisbane. Ogólnie doskonały sposób spożytkowania punktów. Szkoda tylko, że klasa biznes była trzykrotnie droższa, a aż tyle mil nie miałem, tym bardziej, że kolejne 12500 potrzebowałem na powrót. 

Image

Image

W południe jest gorąco przez co mój spacer okazuje się nieco męczący. Ruch na drodze jest także zdecydowanie większy niż rano. Po około godzinie docieram na lotnisko i od razu idę do stanowiska check in, gdzie otrzymuję swój bilet do Taipei oraz drugi do Brisbane. Czasu już nie mam dużo, więc szybkim krokiem idę do kontroli paszportowej i dalej do saloniku, który akurat jest otwarty między 13-15 i można wejść do niego na kartę Priority Pass. Niestety mam dosyć pilną sprawę do zrobienia na komputerze, a jeszcze WiFi działa fatalnie, więc praktycznie nic nie jem, wypijam jakiś sok i biegnę na boarding, który rozpoczął się 10 minut temu, a bramka jest dokładnie na drugim końcu lotniska.

Image

Image

Docieram do gate’u kiedy już wszyscy są w samolocie, ale jeszcze czasu do odlotu sporo. Wnętrze samolotu już dosyć leciwe, brak indywidualnego systemu rozrywki (tylko monitorki nad głowami), ale poza tym same pozytywy. Lot przebiegał prawidłowo, w jego trakcie podano obiad na którym wybrałem kurczaka z makaronem. Do tego był kawałek jakiegoś ciasta, którego nie zjadałem i owoce. Na pozostałe 2 godziny lotu poszedłem spać, a tuż przed lądowaniem w Taipei siedziałem przyklejony do okna licząc na jakieś fajne widoki, ale niestety podejście było od mniej atrakcyjnej strony. Niemniej cieszyłem się, że lądujemy tylko z 15 minutowym opóźnieniem, ponieważ to daje mi 6 godzin na miejscu, które wykorzystam na dojazd do centrum i spacer tam.

W kolejnym wpisie pokażę Wam kilka zdjęć ze stolicy Tajwanu, w której byłem w zeszłym roku dosyć długo, więc czułem dużą łatwość w poruszaniu się oraz z lotu do Brisbane, a także już z samej Australii.Szybka pieczątka do paszportu, nie szukam nawet przechowalni bagażu i biegnę na pociąg do miasta. Po drodze tylko wypłacam za pomocą Revoluta trochę pieniędzy z bankomatu (swoją drogą Revolut podczas całej tej podróży jeszcze mnie nie zawiódł!). Pociąg do centrum jedzie około 40 minut i zatrzymuje się na kilku stacjach. Możliwy jest także przejazd ekspresem w tej samej cenie (wychodzi około 16 złotych w jedną stronę), co robię podczas powrotu. 

Image

Image

Image

Image

Dojeżdżam do stacji Taipei Central, skąd ruszam na szybką przechadzkę po uliczkach miasta. Pierwszym ważniejszym punktem, który odhaczam jest North Gate. Później kieruję się do Pałacu Prezydenckiego, a w oddali podziwiam ponad 500-metrówą Taipei 101. Nie wiem, czy wiecie, ale winda w tym drapaczu chmur jest w księdze rekordów Guniessa jako najszybsza na świecie – 1 km w ciągu 1 minuty. Wchodzę także do Parku Pokoju (2-28), gdzie znajduje się monument upamiętniający masakrę z 28 lutego 1947 roku. Miejsce to jest popularnym miejscem wśród praktykujących tai chi czy seniorów grających tutaj w madżonga. Znajduje się w nim kilka świątynek i pawilonów, fontann i oczek wodnych. Ogólnie przyjemne miejsce, chociaż lepiej prezentuje się w dzień. Tak też robię kółko i wracam pod budynek dworca. Jadę z powrotem na lotnisko, GPS pokazuje 7 km pokonane pieszo.

Image

Image

Image

Image

Tajpej na początku pewnie nikogo nie zachwyci, ale jak pobędzie się tu dłużej to trudno je opuścić i coś o tym wiem. Tęskni się za ulicznym jedzeniem, dobrą herbatą i niskimi cenami. Widać, że Tajwan odciął się od zwierzchności Chin i jest zupełnie inny, chociaż nadal wszystkie państwa tego nie uznają. 

Image

Image

Image

Na lotnisku nie ma kolejek, więc wszelkie odprawy przechodzę szybko i udaję się do saloniku Premium Plaza, gdzie jem kolację. Kolejny raz ta sieć miło mnie zaskakuje – wybór jedzenia bardzo przyzwoity, można zamówić kilka rzeczy z menu. Może nie są to tak smaczne potrawy jak np. w poczekalniach Cathaya, ale nie narzekałbym, gdyby takie były np. w Polsce?. Wychodzę zdecydowanie najedzony i kieruję się do bramki na rejs do Brisbane, który jest punktualnie o czasie. Oczywiście idę spać i budzę się rano na śniadanie. Można wybrać coś ala omlet lub makaron z jakimś mięsem (danie typowo wschodnie), więc próbuję to drugie i nie jest najgorsze. Lądowanie w Australii zgodnie z rozkładem i trzeba przyznać, że to jedno z lepszych lądowań, jakich doświadczyłem w swoim życiu. Po prostu idealne, płynne, bez żadnego uderzenia. Jakbym spał to na pewno bym się nie obudził. 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Jest godzina 11 przed południem, a mój kolejny lot (cały czas na jednej rezerwacji od Guam) mam o 20:50, więc sporo czasu na zwiedzanie Brisbane. Wpierw muszę kilka spraw ogarnąć na komputerze, więc schodzi mi godzinka i idę na pociąg do centrum miasta. Bilet w dwie strony kosztuje 35 AUD i można płacić kartą lub gotówką. Ponownie Revolut nie zawodzi, a ja po 20 minutach jestem już na stacji centralnej i ruszam na spacer po Brisbane, gdzie byłem już kilka lat temu 2 dni. 

Image