Tag Archives: rower
28 stycznia 2019

Île des Pins – absolutny raj na końcu świata

Île des Pins - absolutny raj na końcu świata

Sama wyspa zamieszkiwana jest przez około dwa tysiące ludzi. Są oni niesamowicie uśmiechnięci i przyjaźni. Wszyscy mówią sobie dzień dobry, kiwają do siebie, a kierowcy podnoszą dłoń, kiedy mijają się między sobą (również doświadczyłem tego dnia kolejnego, kiedy poruszałem się rowerem – każdy takim gestem mnie pozdrawiał). Chociaż może ten gest znaczy zupełnie coś innego? Tego zapomniałem się dowiedzieć, ale myślę, że ta interpretacja jest prawidłowa. 

Po przyjeździe do hotelu dostałem klucz od swojego bungalowu, który był położony w ładnym lesie. Był naprawdę czysty i pomimo sporej ilości owadów na wyspie, które ujawniały się wieczorami to nie miałem przez cały pobyt w pokoju żadnego insekta. Oczywiście żyje tu sporo jaszczurek, które wydają charakterystyczne odgłosy. 

Image

Image

Image

Nie miałem zbyt dużo kontaktu z Kanakami, bo tak nazywa się ludność tubylcza, ale z tego co zaobserwowałem to są bardzo mili i przyjaźni. Drogi są tutaj dobrej jakości, chociaż dosyć wąskie. sZ takich ciekawostek, co się jeszcze dowiedziałem to przez Ile des Pins przebiega zwrotnik koziorożca. A i do teraz nie wiem jak się prawidłowo wymawia nazwę tej wyspy 😀 Pani na lotnisku nie wiedziała dokąd chcę lecieć, a kiedy ona podała tę nazwę to ja nie wiedziałem czy rzeczywiście tam kupiłem bilet. 

Image

Tego wieczora zrobiłem spacer po dwóch plażach, które położone były w pobliżu mojego hotelu. Niestety przez zachmurzone niebo nie miałem okazji podziwiać spektakularnych zachodów słońca w Nowej Kaledonii. Miałem jednak cały czas nadzieję, że kolejnego dnia aura będzie mi bardziej sprzyjała i obejrzę turkusowe laguny oraz egzotyczne rośliny.

Image

Ten wieczór zakończyłem w hotelu sąsiadującym, gdzie był bardzo przyjemny bar na plaży. Zjadłem solidną (nawet bardzo!) porcję frytek i wypiłem zimne, lokalne piwo. Taka przyjemność to trochę ponad 30 złotych, czyli jeszcze akceptowalnie. Chociaż dania w karcie kosztowały nawet po 200-250 złotych, więc nadal uważam, że Nowa Kaledonia to droga destynacja. Najlepszym potwierdzeniem tego jest fakt, że liczba turystów co roku nie przekracza tutaj 100 tysięcy osób. Trudno się dziwić – ceny wyższe niż w Paryżu, a standard kilka razy niższy;) Dobrze, że są jeszcze na świecie takie mniej zdeptane przez człowieka miejsca.Nie mogłem już doczekać się poranka i budziłem się kilka razy w nocy. Kiedy nastała godzina 6:00 na Ile des Pins to odsłoniłem zasłony w pokoju i… widzę, że na dworze ulewa. Spore rozczarowanie, a liczyłem, że prognozy z Google się nie sprawdzą. Eh, no nic, może to się zmieni. Robię przez godzinę kilka rzeczy na komputerze, po czym udaję się na śniadanie (to jest w cenie pobytu). W ogóle to mieszkam w Nataiwatch, na południu wyspy. Była to zdecydowanie najtańsza opcja noclegu tutaj, poza polem namiotowym. 

Image

Śniadanie jest dosyć skromne, bowiem do picia mamy dwa rodzaje soków i automat z kawą. Do jedzenia za to przewidziano tosty, bagietkę, dżemy, kilka rodzajów placków, płatki z mlekiem, pomarańcza i jabłka. Spoglądam cały czas na niebo i niestety jest pochmurnie, ale deszcze lekko ustał. Idę do recepcji zapytać, czy mogę wypożyczyć rower. Okazuje się, że cena na pół dnia to ok. 50 złotych, a na cały dzień ok. 75 złotych. Decyduje się, że pojeżdżę dłużej i idę do pokoju spakować plecak. 

Image

Deszcz przestał padać. O słońcu jeszcze nie ma nawet mowy, ale już można spokojnie pedałować. Jadę w kierunku wioski Vao, gdzie można znajduje się m.in. kościół, szkoła etc. Jest tutaj najwięcej ludności tubylczej. Moim celem są jednak piękne plaże, które pomimo zachmurzonego nieba wcale nie prezentują się tak źle, zresztą zobaczcie sami.

Image

Image

Kiedy docieram w okolice Kotomo Island uświadamiam sobie, że nie wziąłem do plecaka śmigieł od drona… a resztę sprzętu mam ze sobą, co wcale nie jest takie lekkie. Decyzja może być tylko jedna wracam do hotelu, póki jeszcze jest wczesna godzina (ok. 9:30). Po drodze rozpętuje się prawdziwa ulewa – jadę, ale w zasadzie nie widzę, dokąd. Dobrze, że trwa maksymalnie 10 minut.

Image

Image

Image

Image

Image

Z Kuto postanawiam teraz pojechać od razu na północ w kierunku lotniska. Droga jest trochę mniej ciekawa, ale dosyć pagórkowata, więc momentami trzeba sporo włożyć siły, żeby podjechać pod górę. Z góry widoki robią się coraz lepsze, a nawet lekko widać błękit nieba pomiędzy gęstymi chmurami. W głowie mam plan pojechać do naturalnych basenów, które są główną atrakcją wyspy. Kilka razy muszę sprawdzić mapę, bo niby nie ma tu zbyt wiele dróg, ale zawsze można gdzieś źle skręcić. 

Image

Image
Image

Image

Na skrzyżowaniu widzę znak w lewo do hotelu Le Méridien Ile des Pins, a w prawo na wspomniane Natural pool. Stwierdzam, że dlaczego by nie zobaczyć tego, podobno fantastycznego hotelu. Zostawiam rower przypięty do drzewa w lesie i idę na spacer do tego obiektu. Nie ma tu prawie nikogo, jakby wszyscy się pochowali po swoich pokojach, a obsługa miała sjestę. W tym też momencie pogoda znacząco się poprawia i wychodzi słońce – ah te widoki, coś fantastycznego. Nie mogę przestać robić zdjęć. Spaceruję plażą i tylko pstrykam. 

Image

Image
Image
Image

Image

Image

Image
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Marząc, żeby pogoda się utrzymała wsiadam z powrotem na rower i jadę do Gîte d’Oro. Droga prowadzi przez las, gdzie na ścieżce leżą kokosy i olbrzymie liście palm. Docieram do wybrzeża, gdzie są jakieś rozwalające się drewniane domki i bardzo płytka woda. Widzę, że po niej spaceruje kilka osób w jedną lub drugą stronę, ale za bardzo nie wiem o co chodzi. Zostawiam rower i też idę kawałek, ale krajobraz się nie zmienia. Wracam na ląd, żeby sprawdzić mapę. Widzę, że około kilometr na wschód jest jakaś plaża. Jadę na około, żeby tam się znaleźć.

Image

Image

Image

Image

Niestety kręcę się po lesie dosyć długo, a drogi na tę konkretną plażę nie ma. Liczne ścieżki, sporo rozgałęzień i praktycznie żadnych oznakowani. Można się łatwo zgubić, żeby nie GPS. Koniec końców trafiam prawie w to samo miejsce, gdzie byłem 30 minut temu. Jakieś 100 metrów dalej. Decyduję się przypiąć rower i przejść na drugą stronę tego naturalnego basenu. Tam widzę kierunkowskaz, czuję, że jest nadzieja na coś więcej.

Image

Image

Image
Image

Mija jakieś 15 minut spaceru i moim oczom ukazuje się Baie d’Oro, czyli najpiękniejsze naturalne kąpielisko na świecie. Zdjęcia nie oddają tego, ale uwierzcie, że miejsce jest magiczne, a na jego środku znajduje się podobno cudowna rafa koralowa (nie wziąłem maski). Widziałem tam sporo ryb, a wręcz setki różnokolorowych, małych i dużych, o ciekawych, mniej regularnych kształtach. Na końcu tego naturalnego basenu są skały, przez które próbuje przebić się otwarty ocean, a uderzające fale rozpryskują się na kilka metrów do góry. Efekt jest fantastyczny. Został wszelkie gadżety i idę po prostu się kąpać, czerpać z tej chwili jak najwięcej.

Image

Image

Patrzę na zegarek i jest już po 15. Stwierdzam, że czas powoli jechać dalej. Zbieram się i idę z powrotem tą samą leśną i rzeczną ścieżką po swój rower. Pomimo mocnego wiatru odpalam na kilka minut drona, żeby zrobić kilka zdjęć z góry. Tutaj jest miejsce, gdzie latanie jest dozwolone. 
Sprawdzam mapę, żeby nie jechać ponownie tą samą drogą. Jeden odcinek jednak muszę powtórzyć – ten najbardziej pagórkowaty. Później skręcę w drugą stronę, żeby nie jechać już w stronę lotniska, ale bezpośrednio na południe ponownie do wioski Vao. Mam nadzieję, że po drodze znajdę jakiś sklep – jestem bardzo głodny, a także chce mi się pić.

Image

Droga powrotna mija mi bardzo szybko. Wiatr jest sprzyjający i jedzie się znacznie łatwiej. Niestety nie widzę, żadnego miejsca, gdzie można by zrobić zakupy. Pamiętam, jednak, że jadąc z hotelu na północ mijałem jeden otwarty sklep, więc zamiast kończyć już swoją przejażdżkę (jest około 17), to jadę jakby na drugie kółko, po wyspie, żeby odnaleźć wspominany sklep. Udaje się! Mina mi trochę rzednie, jak za wodę, sok i paczkę ciastek płacę około 45 złotych… eh, wybierałem najtańsze. No nic panie, taki tu mamy klimat.

Image

Image

Wracam do hotelu, oddaję rower i oczywiście idę na spacer po plaży. Wieczorem znowu idę do bar w hotelu obok na frytki z piwem. Miło odpocząć po tak intensywnym dniu.Kolejny dzień to niestety pożegnanie z Ile des Pins. Pobudka około 6, chwila na spakowanie się i spacer po plaży. Tutaj jest niesamowita cisza, spokój, brak fal i turystów. Bardzo przyjemne miejsce, żeby totalnie się zrelaksować. Szkoda, że tylko dwa dni poświęciłem na tę wysypkę, chociaż z drugiej strony wystarczyłby jeden, gdyby było słońce, wtedy czułbym się zdecydowanie bardziej spełniony.

Image
Image

Image

O poranku polatałem jeszcze dronem nad wyspą i zrobiłem kilka zdjęć i nakręciłem krótkie filmiki. Później poszedłem do recepcji, żeby dowiedzieć się jak wygląda transfer na lotnisko. Jest on 1 godzinę przed lotem i akurat tego dnia byłem jedynym turystą, który opuszczał Nataiwatch. Mój lot był o godzinie 9:40, więc o 8:30 zameldowałem się w recepcji, żeby zapłacić za pobyt, rower i transfery. Wcześniej jednak zjadałem śniadanie w restauracji. Do jedzenia dokładnie to samo co, co poprzednio.

Image

Na lotnisko jedzie się około 10-15 minut. Zawoziła mnie ta sama kobieta, która też przyjechała po mnie, kiedy wylądowałem na wyspie. Oczywiście jej misją jest także odebrać nowych turystów i zawieźć ich do hotelu. Dlatego też musi ona około 30 minut poczekać na lotnisku, aż samolot Numei wyląduje. Na szczęście wszystko odbywa się o czasie. Boarding jest od razu z głównej hali, skąd idziemy pieszo do samolotu. 

Image

Image

Największym plusem tych, krótkich i dosyć drogich lotów (bo taki round trip, jaki ja odbywam kosztuje w najtańszej taryfie około 300 złotych), są fantastyczne widoki. Uwielbiam podziwiać te malutkie wysepki z góry. Po 20 minutach lądujemy w stolicy. Niestety pogoda słaba – pada i jest pochmurnie. Ależ mam pecha! 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


28 stycznia 2019

Zwiedzanie Brisbane na rowerze

Zwiedzanie Brisbane na rowerze

Jest godzina 11 przed południem, a mój kolejny lot (cały czas na jednej rezerwacji od Guam) mam o 20:50, więc sporo czasu na zwiedzanie Brisbane. Wpierw muszę kilka spraw ogarnąć na komputerze, więc schodzi mi godzinka i idę na pociąg do centrum miasta. Bilet w dwie strony kosztuje 35 AUD i można płacić kartą lub gotówką. Ponownie Revolut nie zawodzi, a ja po 20 minutach jestem już na stacji centralnej i ruszam na spacer po Brisbane, gdzie byłem już kilka lat temu 2 dni.

Image

Image

Brisbane wita mnie pięknym, błękitnym niebem i słońcem. Niestety tylko przez chwilę, bo później słońce chowa się za gęstymi chmurami i tak jest do końca, a nawet pada deszcz. Nie przejmuję się tym jednak specjalnie i ruszam na zwiedzanie tego, trzeciego co do wielkości miasta w Australii. Widać, że życie toczy się tutaj dosyć powoli i mieszkańcy niespecjalnie spieszą się gdziekolwiek. 

Image

Image

Image

Na początku kieruję się zobaczyć katedrę świętego Szczepana, która jest blisko stacji metra, gdzie wysiadłem. Zbudowana na przełomie XIX i XX wieku, czyli jest stylu neogotyckim. Następnie zbliżam się do wybrzeża. W oddali widzę Story Bridge, który jest mniejszą wersją Harbor Bridge (tego w Sydney), który odwiedzę za kilka dni. Również na ten można się wspinać i robią to śmiałkowie o wschodzie i zachodzie słońca. 
Robię bardzo długi spacer specjalnie postawioną na rzece kładką, gdzie można spotkać liczne rodziny z dziećmi, a także sporo rowerzystów. Wtedy też sprawdzam mapę i okazuje się, że jedyna opcja, żeby dostać się stąd do centrum to albo zawrócić (robiąc tę samą drogę 2 razy, lub przepłynąć promem na drugą stronę). Hmm, żadna z nich nie podoba mi się specjalnie, więc zaczynam rozglądać się za… opcją wypożyczenia rowerów. Niestety pierwsza, którą spotykam i dokonuję rejestracji pomimo, że ma jeden rower na stanie, to pokazuje, że brak opcji wypożyczenia. W takim razie idę dalej, w nadziei, że coś znajdę. Już powoli odczuwam zmęczenie, bo tym razem poszedłem wraz z plecakiem na zwiedzanie, zamiast zostawić go w przechowalni (jeżeli takowa w ogóle jest na lotnisku, bo nie sprawdziłem). 

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Image

Ostatecznie znajduję punkt wypożyczenia rowerów, gdzie jest ich dostatek. Pierwsze 30 minut kosztuje 2 AUD, kolejne także, a później już nieco drożej. Ruszam w stronę najbardziej turystyczno-rozrywkowej części miasta, która jest nad rzeką. Po drugiej stronie można podziwiać biznesową dzielnicę CBD z licznymi biurowcami, które tworzą niezły widok. Dla rowerów i spacerujących jest specjalna ścieżka, gdzie możemy obserwować płynące po rzece miejskie promy City Cats. Pieszo można także wybrać kwiecisty tunel, który zahaczam w drodze powrotnej. 

Image

Image

Image

W centrum miasta stworzono sztuczną lagunę czy też baseny nad rzeką. Wygląda to fantastycznie – po prostu tropiki w środku miasta. Woda jest przejrzysta, plaża ma świetny piasek, do tego palmy i wokół wieżowce. To dobre rozwiązanie dla mieszkańców, ponieważ nad ocean jest kawałek, a samo miasto leży nad rzeką. Ludzie robią sobie tutaj pikniki, ale nie tylko bowiem innymi popularnymi do tego miejscami są Kangaroo Point czy ogrody botaniczne. 

Image

Image

Image

Image

Wzdłuż wspomnianej ścieżki rowerowo-pieszej znajdziemy liczne trawiaste pagórki, gdzie mieszkańcy odpoczywają. Ciekawostką jest Epicurious Garden, czyli ogródek z różnymi ziołami i przyprawami. Znajdziemy tam także owoce typu guawa czy awokado. Tutaj jednak z uwagi na posiadanie roweru nie wstępuję, jadę dalej, gdzie liczba ludzi się mniejsza i nie trzeba co chwilę hamować i ich wymijać. 

Dojeżdżam do jednego z punktów z rowerami i zostawiam swój pojazd. Całkowita opłata to kilka AUD, czyli całkiem fajnie. Idę zobaczyć ogrody botaniczne, które są umiejscowione obok kampusu Queensland University of Technology. Przez to właśnie w Botanic Garden można spotkać tak wielu studentów. A jest tam co podziwiać, bo liczne fontanny, rzeźby, oczka wodne, sadzawki, a także 23 gatunki bambusa. Poza tym warto jednak pamiętać, że Brisbane to bardzo spokojne miasto – tutaj wszelkie kawiarnie zamykane są około godziny 17, a większość barów jest maksymalnie otwarta do 22. 

Image

Image

Image

Wracam na stację Central, łapię WiFi w MCDonaldzie i czekam 30 minut na kolejny pociąg na lotnisko (akurat odjechał minutę temu). Tutaj bramkę otwiera mi obsługa, bo mam tylko wydrukowany bilet, który wygląda jak paragon. Zaufanie jest na tyle duże, że tylko widzą, że mam go w ręce i już przepuszczają dalej. Nie ma żadnej kontroli, jakby można się tego spodziewać. Po kolejnych 20 minutach jestem już na lotnisku, gdzie wykorzystuję kartę Priority Pass do zjedzenia kolacji w restauracji w strefie landside. Karta ta pozwala na dowolne zamówienia z menu w cenie do 36 AUD. Rewelacyjna opcja. Po przejściu kontroli paszportowej idę poczekać godzinę do saloniku Premium Plaza, gdzie próbuję jeszcze jednej z zup, które można zamówić. 

Image

Image

Image

Image

Image

Poza tym mam szczęście, bo nie wziąłem ze sobą przejściówek australijskich, a mój laptop jest rozładowany i tu z pomocą przychodzi mi sympatyczna pani z poczekalni, która ma ich cały karton 😀 Teraz lecę do Numei, czyli stolicy Nowej Kaledonii. Spędzę tam jedną noc przed kolejnym lotem. Mój rejs wykonuje linia Aircalin samolotem Airbus A320-200. Trzeba przyznać, że jak na 2 godzinny lot to podano bardzo obfity posiłek, którego się w ogóle nie spodziewałem. Po dotarciu na miejsce idę do informacji zapytać jak dostać się do centrum, gdzie tym razem zarezerwowałem pokój przez Airbnb. 

Image

Image

Hmm, okazuje się, że jest tylko jedna opcja – shuttle bus. Jego cena? 100 złotych… I tutaj ujawnia się ciemna strona Nowej Kaledonii. Jest niesamowicie drogo, chociaż ta trasa to ok. 50 km, które pokonuje się w 40 minut. Mimo wszystko jestem lekko zszokowany, ale nie mam wyboru. Płacę, po czym oddaję bagaż i jest zaproszony do specjalnej poczekalni, gdzie oczekuję ok. 15 minut na resztę pasażerów. Plusem jest to, że kierowca dowozi mnie dokładnie pod drzwi mojego hosta, którym jest sympatyczna francuska. Jest już po 1 w nocy, więc szybka kąpiel i do spania.



31 lipca 2014

Bukareszt na rowerze

Nasz drugi dzień w Bukareszcie chcemy spędzić na wycieczce rowerowej. Rano zjadamy bardzo skromne śniadanie i wychodzimy z hotelu. Na dworze jeszcze cieplej niż wczoraj. Idziemy w kierunku Łuku Triumfalnego, który jest wzorowany na francuskiej budowli. Został on wybudowany na cześć wszystkich poległych żołnierzy walczących za wolność Rumunii. Nawet w symbolice widać więc podobieństwo. Tutaj właśnie znajduje się wypożyczalnia rowerów. Koszt to 15 Lei na dzień. Bez problemu dostajemy dwa żółte jednoślady i możemy ruszać. Jedziemy w kierunku północy, jednak nic ciekawego tam nie ma. Zmieniamy kierunek, żeby dążyć do centrum. (więcej…)