Nasza wyprawa była zaplanowana już od końcówki 2013 roku, kiedy to zakupiłem ostatnie przeloty. Rezerwacjami hoteli zajmowałem się w sumie na ostatnią chwilę korzystając z kilku pośredników, sieci IHG oraz portalu AirBnb. Do zrobienia mieliśmy w 11 lotów, co przekładało się na ponad 42 tysiące kilometrów w powietrzu. Ilość przejazdów autobusami i pociągami chcieliśmy ograniczyć do minimum. Głównym celem podróży było Airlie Beach w Australii ze znaną Whiteheaven Beach i innymi atrakcjami w okolicy. Tyle tytułem wstępu, ruszamy.
Do turystycznego raju, jakim określa się Australię (chociaż patrząc na ceny, można by polemizować) wyruszyliśmy z Poznania. Około 4 rano taksówką przejechaliśmy za niewiele ponad 30 złotych na lotnisko Ławica w Poznaniu, gdzie odebraliśmy karty pokładowe na lot do Warszawy. Taksówkarz, który nas wiózł całą drogę narzekał na swoje zarobki i sytuację w kraju, ale podkreślił, że pracuje tylko w nocy i już chciał wrócić do domu, a tu nagle dostał zamówienie na nasz kurs. Do Warszawy lecieliśmy dokładnie 41 minut i już przed 7 zameldowaliśmy się w saloniku Ballada, gdzie oczekiwaliśmy na kolejny rejs do Rzymu liniami Wizz Air o godzinie 12:15. Tutaj pełen standard, chociaż o godzinie 11 przyszło tylu gości, że nie było gdzie siedzieć.
Lot do Rzymu odbył się zgodnie z planem. Pani przed wejściem na pokład oznaczała bagaże naklejką z napisem Large lub Small w zależności od wykupionej opcji. Do samolotu podjechaliśmy autobusem. LF na pokładzie to chyba 100%, bo trudno było wypatrzyć wole miejsce. Pogoda w stolicy Włoch przeciętna – pochmurnie i lekko kropi. Idziemy na autobus Terravision, który za 4 Euro zawiezie nas w około godzinę do centrum miasta, na dworzec Termini. Stąd przemieszczamy się cztery przystanki linią metra A, żeby zameldować się w mieszkaniu naszego hosta Claudio. Jest on miłym człowiekiem, który posiada w Rzymie cztery nowe mieszkania i wynajmuje za całkiem rozsądne pieniądze (57 Euro w tym wypadku). Jedynym minusem jest bardzo wolno, a momentami wcale nie działające WiFi. Na plus zasługuje jednak czystość i nowoczesność tego miejsca. Po zjedzeniu obiadu ruszamy w kierunku Coloseum, do którego mamy około 2 kilometrów. Niestety zaczyna padać, więc przez chwilę chowamy się w zadaszonym miejscu. Naszym kolejnym celem jest fontanna di Trevi, a później trochę przez przypadek trafiamy na Schody Hiszpańskie. Uruchomiony GPS pokazuje nam, że tego wieczoru zrobiliśmy około 15 km pieszo. Do mieszkania wracamy po godzinie 22, robiąc jeszcze wcześniej zakupy – po 2 kawałki pizzy z brokułami i pomidorami, białe wino i upieczone kawałki pieczywa, które później moczymy w oliwie z oliwek.
Salonik w Poznaniu
Salonik w Warszawie
Apartament w Rzymie
Włoska kolacja 😉
Najnowsze komentarze