Pierwszego wieczoru w Salwadorze długo rozmawialiśmy z właścicielką mieszkania, w którym wynajmowaliśmy pokój oraz z turystą z Australii na temat atrakcji, które warto zobaczyć w odwiedzonym przez nas kraju. Okazało się, że nikt nie rekomendował nam udania się na wulkan Santa Ana, który mieliśmy od początku w planach. Podobno zdecydowanie ciekawsze jest pobliskie jezioro, nad którym można spędzić nawet cały dzień. My jednak stwierdziliśmy, że zrealizujemy nasze pierwotne założenia i udamy się na trekking.
O poranku, w kuchni czekał na nas już pierwszy posiłek, który przygotowała nasza właścicielka. Na śniadanie podaje się tutaj jajecznicę, fasolkę, smażone banany, tortille oraz kawę. Wszystko bardzo smaczne i sycące. Nie musieliśmy się specjalnie spieszyć, ponieważ zaproponowała nam, że zawiezie nas na dworzec z którego odjeżdżają autobusy na wulkan.
Warto tutaj dodać, że w samym Salwadorze mamy aż 22 wulkany, jednak tylko 6 jest aktywnych. Trzy z nich znajdują się w znanym parku narodowym Cerro Verde. Najbardziej okazały jest Izalco, który ma aż 1950 metrów i od roku 1966 nie był aktywny. Ma ona na swoim koncie jednak spore zniszczenia i wiele śmiertelnych ofiar w latach wcześniejszych.
My do parku Cerro Verde pojechaliśmy jednak, żeby wejść na wulkan Santa Ana. Wstęp tutaj kosztuje $3, a dalej czekają nas kolejne opłaty np. za przewodnika. Bez niego nie da się iść, każdy musimy przejść tę trasę w grupie, zgodnie z regulaminem parku. Niestety wejście będzie dopiero za ponad 2 godziny, a my ubraliśmy się zdecydowanie zbyt lekko, przez co robimy wszystko, żeby zabić czas i nie zamarznąć. Dobrze, że na miejscu nie brakuje budek z miejscowym jedzeniem, co pozwala nam się posilić i jakość przetrwać ten czas. Dodatkowo zaczyna padać deszcz.
Kiedy odczekaliśmy już swoje, zaczyna zbierać się spora grupa turystów, na czele której stają przewodnicy i policjanci. Mają oni za zadanie zadbać o nasze bezpieczeństwo, chodzi tutaj głównie o możliwe kradzieże. Po około dwudziestu minutach spokojnego marszu docieramy do drewnianej chatki, gdzie czeka na nas trzech pracowników parku i pobiera opłatę $6 od osoby za wejście. Okazuje się, że koszty tej eskapady co chwila się powiększają i z darmowego spaceru na wulkan robi się całkiem kosztowna zabawa. Salwadorczycy poprowadzili szlak na wulkan nie tylko przez park narodowy, ale także przez ziemie należące do prywatnych osób, którym trzeba za możliwość przejścia zapłacić.
Szlak jest dosyć urozmaicony. Na początku idziemy przez las, a później przez zupełnie otwartą przestrzeń, po kamieniach i wśród kaktusów. Niestety przez cały czas utrzymuje się silna mgła, przez co praktycznie nie widać nic poza innymi osobami w promieniu 10 metrów.
Za nami piękny krater wulkanu Santa Ana
W końcu docieramy na wysokość 2381 metrów, czyli na najwyższy wulkan w Salwadorze. Jest on aktywny, a jego ostatnia erupcja miała miejsce w 2005 roku. Niestety nie mamy okazji zobaczyć jego kratery z jeziorem w środku, gdzie znajduje się woda o temperaturze 80 stopni Celsjusza, bowiem całość przykrywa gęsta mgła. Czekamy tutaj około 40 minut, aż pogoda się zmieni. Niestety tym razem los nam nie sprzyja, a czas już schodzić w dół. Tym razem nie mieliśmy okazji zobaczyć Santa Any w całej okazałości.
Aura zmienia się diametralnie, kiedy jesteśmy już w drodze powrotnej, wychodzi słońce i możemy podziwiać cudowny, zielony krajobraz z innymi szczytami i wulkanami w tle.
Kolejne dwie godziny wracaliśmy do miasteczka Santa Ana, gdzie czekał nas kolejny nocleg w tym samym miejscu. Już w następnym poście pokażemy Wam jak prezentują się inne, ciekawe miejsca w Salwadorze. Obiecujemy, że widoki będą zdecydowanie bardziej efektowne;)
Najnowsze komentarze