Nasz ostatni dzień w Wietnamie spędziliśmy bardzo aktywnie. Dzień wcześniej Kasia spakowała już nasze walizki, tak żebyśmy rano mogli tylko zjeść śniadanie i ruszyć na wycieczkę do tuneli Cu Chi, którą kupiliśmy w jednym z miejscowych agencji turystycznych (cena ok. 300 tys. dongów ze wszystkimi wstępami). Po wykwaterowaniu zostawiliśmy nasze walizki w hotelu i czekaliśmy na przewodnika. Ten przyjechał prawie punktualnie, a na nasze szczęście byliśmy ostatnimi turystami, których zabierano, dzięki czemu od razu mogliśmy ruszyć w kierunku celu naszej wycieczki.
Nasz przewodnik Mike na samym początku przedstawił nam dokładny plan dnia i opowiedział kilka ciekawostek o samym Sajgonie, jak i tunelach Cu Chi. Większość osób zapewne nie wie, że podczas wojny wietnamskiej, partyzanckie oddziały Wietkongu wybudowały w regionie Cu Chi koło 200 kilometrów tuneli, które służyły im jako schronienie i droga transportu leków i żywności. Żołnierze używali tych podziemnych tras jako schronienia, domu, dróg transportu oraz pułapek.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w fabryczce, gdzie niepełnosprawni i upośledzeni umysłowo robią pamiątki dla turystów (rzeźby i przedmioty z laki itp.).
Po przyjeździe na teren kompleksu, odbywa się projekcja krótkiego filmu (20 minut), ukazującego życie żołnierzy, mieszkających na terenie tuneli w czasie wojny. Niestety nie jest on specjalnie ciekawy. W sali telewizyjnej była też mapa i makieta przedstawiająca schemat przykładowego tunelu.
W podziemnych pokojach, mieli kuchnie (ze specjalnym systemem filtrów odprowadzającym dym w innym miejscu), szpital polowy, składy broni i amunicji, nawet podziemne ujęcia wody. Tunele miały trzy poziomy: na głębokości 3, 6 i 8-10 metrów, które był tak połączone i zabezpieczone, że nawet po wrzuceniu do środka gazu czy podpaleniu można było w miarę bezpiecznie uciec w inne miejsce. W niektórych miejscach tunele tak się zwężały, że ledwo mógł się przez szczelinę przecisnąć Wietnamczyk, a goniący go Amerykanin w mundurze musiałby tam utknąć. Tunele kopało się łatwo, ponieważ teren ten to głównie glina. Poza tym kiedy Amerykanie rzucali napalm to ziemia rozgrzana zastygała, a tunele twardniały.
Zrobiliśmy godzinny spacer po lesie, w którym pokazano nam m.in. krater po amerykańskiej bombie B-52 czy ukryte pułapki. Podczas zwiedzania towarzyszy nam niemal ciągły odgłos strzałów – to turyści mogący pozbyć się paru dolarów odpalając kolejne serie zawilgotniałej ostrej amunicji.
Na koniec czeka nas spacer i przeczołganie się wąskimi i ciemnymi tunelami o wysokości 60 cm, które ukryte są 6 metrów pod ziemią. Mają one 100 metrów, a wydostać się na powierzchnie można po 10, 20 i 30 metrach wyjściami awaryjnymi, lub przejść całość (co zrobiła Kasia). W środku jest ciemno i gorąco, są tylko niewielkie lampki oświetlające drogę. Wietnamczycy musieli pokonywać np. 5 km oryginalnymi (węższymi) tunelami, aby dostać się do amerykańskiej bazy.
Tym razem powrót z wycieczki miał być realizowany na dwa sposoby. W cenie podstawowej autobusem do hotelu, a po dopłacie 15$ od osoby szybką łódką. Ta druga opcja miała zapewnić dojazd do Sajgonu w czasie o godzinę krótszym. Niestety chętnych na pływanie nie było zbyt wielu, a po czasie okazało się, że na speedboatcie nie ma już miejsc, przez co wszyscy wróciliśmy autobusem do miasta.
My odebraliśmy tylko bagaże z hotelu i zamówiliśmy przejazd Uberem do centrum. Kierowca pojechał chyba najdłuższą możliwą trasą i skasował 150 tysięcy dongów. Wiedząc o tym w komentarzu za przejazd napisaliśmy o nieefektywnej trasie transferu. Byłem zdziwiony jak po dosłownie kilku minutach dostałem potwierdzenie zwrotu ponad 70 tysięcy dongów na konto. Widać, że Uber szanuje swoich klientów i warto z jego usług korzystać. Tym bardziej, że jest on już obecny w wielu dużych miastach.
Na lotnisku musieliśmy trochę poczekać na otwarcie stanowisk check in linii Etihad. W tym czasie spotkaliśmy turystę z Polski, który podróżuje spontanicznie, zwolnił się z pracy w USA i obecnie jest w drodze do ojczyzny na spotkanie z synem.
Po przejściu szybkiego imigration i kontroli bagażowej udaliśmy się do saloniku Apricot, który był prawie pusty, ale bardzo dobrze wyposażony. Można było samemu przygotować sobie zupę z wybranych składników, zjeść dania obiadowe, napić się wina czy też przegryźć liczne przekąski na słono i słodko.
Oczywiście na samolot poszliśmy w ostatniej chwili, kiedy na tablicy był komunikat Last Call. Jako jedni z ostatnich weszliśmy na pokład Airbusa 330, który był zapełniony dosłownie w 30%, dzięki czemu po starcie mogliśmy zająć po cztery miejsca w środkowym rzędzie do spania. Niestety niewiele nam to pomogło, bowiem praktycznie nie zmrużyliśmy oka. Na kolację podano kurczaka z ryżem i warzywami, makaron oraz coś w rodzaju puddingu na deser. Wszystko bardzo smaczne.
Do Abu Dhabi dolecieliśmy planowo około godziny 1 w nocy. To właśnie w stolicy Emiratów Arabskich spędziliśmy kolejne dwa dni.
Wejście do tuneli
Pułapki na Amerykanów
Salonik na lotnisku SGN (terminal międzynarodowy)
Pustawy samolot – można spać na 4 siedzeniach
Posiłek wegetariański
From Grzegorz/ Podróże bez ości:
Udało Ci się przejść cały tunel, czy wyszłaś wcześniej?
From Mati:
Udało się przejść cały 🙂