Z Bangkoku, a dokładniej z lotniska Don Mueang polecieliśmy liniami Lion Air do Chiang Mai. Lot nie trwał więcej niż 1,5 godziny. Na miejscu byliśmy bardzo późno. Prawdopodobnie był to ostatni przylot tego dnia. Po chwili oczekiwania nasz bagaż pojawił się na taśmie i mogliśmy szybko udać się na zewnątrz terminalu. Okazało się, że żaden z taksówkarzy nie chce zgodzić się na przejazd z taksometrem. Takie zachowanie jest tutaj praktykowane przez wszystkich przewoźników, w związku z czym musieliśmy targować się o dobrą cenę. Ostatecznie po przejściu kawałka trasy wzdłuż drogi zatrzymał się jeden z kierowców i przystał na naszą propozycję. Niestety okazało się, że on totalnie nie ma pojęcia gdzie znajduje się nasz hotel…
Po wylocie z Bangkoku
Pojechaliśmy dokładnie w drugą stronę. Tam zatrzymaliśmy się przy innym hotelu, gdzie Renatka poszła razem z kierowcą do recepcji, żeby sprawdzić w Internecie adres naszego Ibis Styles Chiang Mai. Okazało się, że mamy jeszcze sporo drogi do przejechania. Obiekt ten znajduje się poza ścisłym centrum miasta. Oczywiście po dotarciu na miejsce nastąpiła próba uzyskania większej zapłaty z uwagi na dłuższy przejazd. Pomimo tego z uśmiechami na ustach rozstaliśmy się.
Nasz pokój, gdzie spaliśmy 3 noce
W hotelu zameldowanie przebiegło bardzo sprawnie. Otrzymaliśmy pokój typu Executive na pierwszym piętrze (darmowy upgrade z uwagi na status w LCAH). Był on bardzo przestronny, czysty i wygodny. To nas cieszyło, bowiem mieliśmy w perspektywie spędzenie tutaj kolejnych trzech nocy.
Kolejny dzień zaczęliśmy od śniadania w hotelowej restauracji. Ta mieściła się w budynku obok. Wybór potraw była bardzo szeroki, chociaż nie aż tak jak np. w Ibis Style Ao Nang, w którym byliśmy 2 lata temu. Aczkolwiek absolutnie nie można narzekać. Pogoda tego dnia nas nie rozpieszcza. Cały czas pada, w związku z tym czas spędzamy w naszym pokoju. O 14 przebijają się pierwsze promienie słoneczne, więc zbieramy się do miasta. Chiang Mai reklamowanie jest jako kulturalne centrum Tajlandii.
Śniadanie w hotelu Ibis Style
Pierwsze wrażenie po wyjściu na spacer po mieście to pewnego rodzaju świeżość. Jest tutaj lekko górskie powietrze, które pozwala zdecydowanie lepiej oddychać, niż to było w Bangkoku. W mieście nie ma żadnych problemów z WiFi, jest dosłownie wszędzie. Na każdym korku spotykamy też kawiarnie, dosłownie co kilkanaście metrów można wypić mrożone Cappuccino. My idziemy w zupełnie nieturystyczne regiony, gdzie zjadamy pyszny obiad za 3 złote. Do tego duży napój kosztuje złotówkę. To chyba był najobfitszy i najtańszy posiłek, jaki zjedliśmy w trakcie pobytu tutaj.
Jeden z najtańszych obiadów (każde z dań kosztuje ok. 3 zł)
W końcu docieramy do mur starego miasta. Tutaj nie sposób się nudzić. Mijamy dziesiątki agencji turystycznych, które oferują wszelkie możliwe atrakcje. Możemy wziąć udział w kursie gotowania tajskich potraw, udać się na trekking po dżungli odwiedzić tygrysy, słonie czy gibony, a także skoczyć na bungee. W samym mieście także jest co robić, ponieważ mamy tutaj masę świątyń i marketów.
Podobno w mieście jest około 700 Watów, czyli świątyń. My odwiedziliśmy tylko kilka z nich. Ciekawie wygląda np. Wat Phra Sing, czyli Klasztor Lwiego Pana, który powstał w XIV wieku. Inną wartą zobaczenia świątynią jest Wat Chiang Yeun. Miejsce to jest jednym z nielicznych, które zachowały się z czasów dwustuletniej okupacji Chian Mai przez Birmańczyków.
Olbrzymie wrażenie robi na nas Wat Chiang Man, która jest najstarszą świątynią w całym mieście. Jest ona datowana na 1296 rok. Stoi ona w pobliżu bramy Chang Puak, a w jej środku znajdziemy kilka posągów Buddy z XV wieku. Po zobaczeniu kilku „Watów” dochodzimy do wniosku, że czas zmienić nasz kurs zwiedzania.
Czas na sushi
Z uwagi, że akurat dzisiaj była niedziela, to mieliśmy okazję pochodzić po cotygodniowym markecie. Można tutaj kupić dosłownie wszystko – od kolorowych ubrań, poprzez zabawki, pamiątki, mydła w kształcie kwiatów, sushi i pieczone robaki. Targ ciągnie się przez całą ulicę Ratchadamnoen i kilka bocznych uliczek. Zaczyna się on około godziny 16 i trwa do północy. Oczywiście nie brakuje tutaj także tajskich masaży, które są najtańsze ze wszystkich miejsc w których do tej pory byliśmy.
Postanowiliśmy kolejny dzień w Chiang Mai spędzić już aktywniej i kupiliśmy wycieczkę poza miasto. Decydujemy się w zasadzie nie ofertę pierwszego biura, które odwiedziliśmy. Co prawda do wyboru było ponad 20 różnych tripów, ale nam akurat podpasowała najbardziej ta jedna. W związku z tym płacimy po 800 THB za osobę i rano po śniadaniu mamy czekać na busika, który nas zabierze z hotelu.
Tak, jak ustaliliśmy tak było. Pierwszym punktem naszej wyprawy była farma orchidei i motyli. Miejsce to rzeczywiście oferuje setki kolorowych kwiatów oraz pięknych motyli, które zamknięte są w jednym pomieszczeniu obudowanym siatką.
Teraz następuje wymieszanie grup i już z nowymi osobami jedziemy do tajskiej dżungli, gdzie mamy udać się na trekking do wodospadu. Zaczyna się dosyć niewinnie i spokojnie. W zasadzie jest to spacerek. Każdy jednak na początku dostaje długi kij bambusowy, który ma pomóc w zachowaniu równowagi podczas przechodzenia przez liczne kładki nad płynącymi rzekami. Ogólnie rzecz biorąc trasa ta nie powinna nikomu sprawić trudności, kto nie ma lęku przestrzeni i nie ma problemu utrzymania równowagi. Warto jednak się zmobilizować, bowiem na końcu można wykąpać się pod pięknym wodospadem, którego siła jest niesamowita. Woda niestety dosyć zimna, ale i tak decydujemy się na kąpiel. W tym miejscu spotykamy jeszcze małpkę, z którą każdy próbuje zrobić sobie zdjęcia, a ta cały czas psoci.
Po przyjemnym trekkingu o wodospadu zostajemy zabrani w stronę rzeki. Kolejnym punktem wycieczki będzie rafting. Przewodnik zapewnia wartki nurt rzeki i ostrzega przed miejscem, którego nie można przepłynąć, bowiem jest ostry spadek i trzeba dopłynąć do brzegu, wyjąć ponton z rzeki i przewieźć go kawałek dalej. Płyniemy w sześć osób. Na początku jest chwila na naukę i pokazanie jak wiosłować, jak zapierać się nogą oraz jakie komendy będą dla nas wydawane przez sternika. Nim jest szesnastoletni chłopak, który niesamowicie dobrze spisuje się w swojej roli. Jesteśmy pełni podziwu. Momentami spływ jest rzeczywiście bardzo dynamiczny i mocno trzeba się trzymać, żeby nie wypaść. Woda nie należy do najczystszych, ale… na końcu i tak część załogi ląduje w rzece. W tym Renatka chcąc ratować resztę załogi. Było dużo zabawy, ale i trochę strachu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Przed jeżdżeniem na słoniach mamy czas na obiad. Serwowany jest pad thai. Napoje kupujemy w sklepiku obok, bowiem nie są one wliczone w cenę wycieczki. Kiedy już wszyscy są posileni udajemy się do miejsca, z którego będziemy zasiadać jedne z największych ssaków na Ziemi. Słonie wyglądają na spokoje zwierzęta i trudno uwierzyć, że mogą być niebezpieczne. Poza tym ich wyraz twarzy wskazuje, jakby się cały czas uśmiechały. Dowiadujemy się także, że są to bardzo mądre zwierzęta. Wsiadamy na jednego z najstarszych słoni. Nasz przewodnik usadawia się na jego głowie. Tłumaczy, że słoń ma tak grubą skórę, że nie sprawiamy mu bólu. Jest naprawdę wysoko, do tego całkiem nieźle buja. Idziemy także po terenach podmokłych i nierównych. Słoń jednak spokojnie daje sobie z tym radę. Na koniec wchodzimy do rzeki. Słonie wydają się takimi zwierzętami, które uwielbiają wodę. Na szczęście nasz nie serwuje nam rzecznego prysznicu, ale to my możemy go umyć.
Ostatnim punktem naszej wycieczki jest odwiedzenie plemienia Karen. To właśnie w nim żyją kobiety o wydłużonych szyjach, co dzieje się w wyniku zakładania metalowych obręczy, których liczba sukcesywnie jest zwiększana. Te na szyi pozostają już na zawsze. Już od najmłodszych lat zakłada się je dziewczynkom, a później dokłada kolejne, aż nie nastąpi zapadnięcie obojczyków. Dorosłe kobiety mogą nosić nawet do 25 obręczy naraz. Warto mieć na uwadze, że ważą one w sumie około 10 kilogramów. Mówi się, że według tradycji obręcze mają uchronić od śmierci w przypadku ataku tygrysa. Plemię to wywodzi się z Birmy, a do Tajlandii dotarło w XVIII wieku. Dzisiaj żyje ich w tym kraju około 320 tysięcy.
Na tym skończyliśmy naszą wycieczkę. Wróciliśmy do samochodu, którym odwieziono nas do hotelu. Dobrze, że nasz był pierwszy na liście i w miarę szybko mogliśmy zostawić rzeczy i udać się ponownie do centrum Chiang Mai. W planach mieliśmy zjedzenie kolacji i spacer po mieście, bowiem to był już nasz ostatni wieczór w tym miejscu.
Najnowsze komentarze