Budzik nastawiony tym razem na 6 rano nie zadzwonił, bowiem dokładnie obudziliśmy się o 5:59 i go wyłączyliśmy. Szybka kąpiel, pakowanie i w drogę na dworzec Southern Cross. Poszliśmy na przystanek, jednak według rozkładu pierwszy tramwaj w niedzielę odjeżdża dopiero o 7:43… Mieliśmy w zasadzie dwa wyjścia – taksówka lub spacer. Postawiliśmy na drugą opcję, która pozwoliła nam zobaczyć jeszcze kilka nieodwiedzonych uliczek w Melbourne. Do przejścia było około 7 kilometrów. Na dworzec dotarliśmy dokładnie o 7:30 i dosłownie 2 minuty później już byliśmy na pokładzie Skybusa w drodze na lotnisko w Melbourne. Bilet kupiliśmy wcześniej w dwie strony, więc teraz tylko okazaliśmy go kierowcy. Po około 20 minutach docieramy do celu. Port lotniczy MEL składa się z kilku terminali. Na krajówkach mamy takie linie lotnicze jak Jetstar, Virgin Australia, Tiger Airways i Qantas, którym właśnie polecimy. Jak widzicie na zdjęciach nie ma tutaj standardowych stanowisk do odprawy.
Większość pasażerów korzysta z automatów, gdzie można wydrukować bilet i zawieszkę na bagaż. Niestety system wydrukował nam tylko bilet z napisem, żebyśmy udali się do obsługi. Dzięki temu, że rejs odbywaliśmy w biznes klasie, to nie musieliśmy czekać w kolejce, a już po chwili mieliśmy w rękach boarding pass z zaproszeniem do saloniku Qantasa oraz potwierdzenie nadania jednej sztuki bagażu. Kontrola bezpieczeństwa ponownie bez oczekiwania i już jesteśmy w części Airside, gdzie przez okno widać praktycznie same maszyny Qantasa. Idziemy w prawo, ponieważ właśnie tam wskazują strzałki na Qantas Lounge. Po wjeździe schodami do góry i sprawdzeniu biletu obsługa zaprasza nas do części saloniku, która jest w dalszej części i jest przeznaczona tylko dla pasażerów klasy biznes i najwyższego statusu w OneWorld. Wcześniej jednak postanawiamy sprawdzić czym te dwie poczekalnie się różnią. Okazuje się, że w tej pierwszej brakuje np. ciepłych posiłków na śniadanie, wyciskarki do świeżych owoców itp. Poza tym różnice nie są jakieś kolosalne.
Nasz lot odbywa się prawie z ostatniej bramki na terminalu, czyli 11. Przy niej stoi Airbus A330-200, który zabrał nas w rejs do Sydney. Lot trwał godzinę i 10 minut. Boarding jest bardzo szybki, bowiem nie ma już dodatkowej kontroli dokumentów tożsamości. Fotele w biznes klasie tego przewoźnika (stara konfiguracja) są bardzo wygodne, miejsca na nogi jest pod dostatkiem, a IFE działa nieźle, chociaż spotkaliśmy wiele lepszych. Obłożenie w C było całkiem spore, zapewne ponad 80%. Układ siedzeń w tym samolocie to 2-2-2, co przy tak krótkich rejsach myślę, że sprawdza się bez zarzutu.
Po wejściu na pokład otrzymaliśmy powitalny napój (sok limonkowy lub wodę). Natomiast po starcie podano śniadanie – postawiliśmy na kawałek mięsa z serem i szynką, jogurt z owocami i kawę. Dodatkowo dostępne były muffinki oraz chleb. Z uwagi, że lądowanie odbywało się od strony oceanu, a my siedziieliśmy z lewej strony to mogliśmy podziwiać całą zatokę. Niebo było trochę zachmurzone, ale temperatura idealna, bowiem około 23 stopni.
Samolot podjechał do rękawa i weszliśmy do terminalu krajowego, gdzie kierując się w lewą stronę możemy zejść na niższe piętro do strefy przylotów, gdzie są karuzele z bagażami. Na swoją walizkę nie musieliśmy praktycznie w ogóle czekać i od razu poszliśmy na pociąg do centrum. Po sprawdzeniu miejsca docelowego na ekranie automatu biletowego pojawiła się cena do zapłaty około 17 dolarów (OW). Wydawało nam się to bardzo dużo za przejazd kilku stacji metrem. Przypomnieliśmy sobie, że kiedyś na pewnym forum polecany był spacer do stacji Mascot (ok. 2,5 kilometra), co znacząco zbije cenę, kiedy zaczniemy naszą podróż właśnie tam. Tak właśnie zrobiliśmy, wcześniej pytając o drogę obsługi lotniska. Okazuje się, że spacer jest cały czas chodnikiem i zajmuje około 20 minut. Teraz nasz bilet kosztował 4 dolary. Widzimy tutaj, że władze w Sydney mocno „zdzierają” na osobach podróżujących z i na lotnisko. Podobno również bilet okresowy w mieście nie zwalnia z dodatkowych opłat, bowiem trzeba dokupić wtedy Gate Pass za bodajże 12 dolarów australijskich.
Najnowsze komentarze