Kolejny dzień rozpoczynamy obfitym śniadaniem w hotelu. Ilość potraw i dodatków jest tutaj niezliczona i spróbować wszystkiego się po prostu nie da. Po zdecydowanie zbyt dużej porcji (mówię o sobie) przebieramy się i idziemy na krótki trening. Zaplanowaliśmy sobie 6 kilometrów spokojnym tempem wzdłuż brzegu. Robimy 5 km na wschód, a następnie 1 km na zachód. Resztę dystansu do hotelu wracamy spacerem, sprawdzając temperaturę wody w Morzu Śródziemnym.
Cóż przychodzi czas na obiad, czyli znowu trzeba jeść… I like it. Kiedy wybija 15 ruszamy na kolejny spacer, tym razem na zachód latarni morskiej, która jest na wzgórzu. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że brama jest zamknięta, ale dziura w płocie pozwala na obserwowanie widoków na całe miasteczko Calella. Wracamy do hotelu na popołudniową kawę i drobną przekąskę. Siedzimy w słońcu, na tarasie. Wieczorem, po kolacji (tak, znowu jedliśmy) idziemy na animacje, gdzie jest wieczór brazylijski – sporo muzyki i tańca. Kosztujemy lokalnego wina i na koniec jakiegoś drinka. Skromnie, tak żeby forma maratońska nie odpłynęła wraz z procentami.
Kolejnego dnia plan jest identyczny, z tym że poranny trening jest lżejszy i krótszy. Później idziemy na kryty basen i poleżeć na leżakach przy basenie. Jest bardzo ciepło, ale wiejący momentami wiatr sprawia, że odczuwamy jeszcze lekki chłodek. Na basenie kilka osób jest głośno i zachowuje się nieodpowiednio do sytuacji. Kto? Polscy. Szkoda o tym nawet pisać.
Woda jeszcze za zimna na kąpiele.
Nasz hotel w pełnej krasie.
Długie piaszczyste plaże w miasteczku Calella.
Miejsce przy basenie, gdzie można wypić kawę.
Dobre wino prosto z/w Hiszpanii.
Owoce smakują zdecydowanie lepiej niż w Polsce o tej porze roku.
Demotywujący obrazek w marcu dla osób będących w Polsce
Najnowsze komentarze