Po powrocie ze snorkelingu Kasia wypiła jeszcze w hotelu ciepłą herbatkę, żeby uporać się z bólami żołądka, a my czekaliśmy na przyjazd Dala Dala, żeby zawieźć nas do Stown Town. Razem z nami jechał recepcjonista hotelu, ponieważ musieliśmy zapłacić za nasz pobyt a nie mieliśmy gotówki. Sam hotel w Internecie podawał, że płatność kartą jest jak najbardziej możliwa, ale okazało się to nieprawdą.
Nasze zdziwienie było tym większe, jak okazało się, że autobusem, który normalnie zabiera pewnie około 20-25 osób jechaliśmy tylko my. W Stown Town wypłaciliśmy gotówkę i uregulowaliśmy rachunek za 4 noclegi w Jambiani. Była jeszcze dosyć niesympatyczna sytuacja kiedy Kasia wyszła z busu z odkrytymi kolanami, co przy obowiązującej tu kulturze jest niedozwolone. Zrobiła się nie lada awantura, a nawet doszło do rękoczynów pomiędzy miejscowymi, jednym z naszych kierowców.
Po dojeździe na lotnisko kierujemy się od razu do stanowiska check in, jednak okazuje się, że bez potwierdzenia posiadania biletów nie wejdziemy nawet na teren terminalu. Musimy podejść do biura linii lotniczej Precision Air i poprosić o wydrukowanie potwierdzeń. Z tym nie ma najmniejszego kłopotu. Podczas odprawy okazuje się, że musimy zapłacić jakieś 5$ opłaty bezpieczeństwa. Pokazuję, że nie mam przy sobie żadnych pieniędzy i mogę jedynie uregulować należność kartą. Kobieta nas obsługująca znika i po chwili wraca, żeby poinformować, że nic nie trzeba płacić. Zwykłe kombinatorstwo, które tutaj spotykaliśmy na każdym kroku.
Poszliśmy jeszcze z Kasią do saloniku Dhow Lounge, w którym prawdziwe pustki. Wybraliśmy sobie coś do jedzenia, co obsługujące panie podgrzały nam w mikrofalówce. Miejsce to nie jest specjalnie przyjazne, ale chociaż zapewnia duży spokój i ciszę do pracy.
Największym zdziwieniem była jednak zmiana godziny naszego lotu na ponad godzinę wcześniej, niż to było zaplanowane. Podobno byliśmy nawet wzywani, jednak w saloniku, na piętrze nie było totalnie nic słychać. Przyszedł po nas Szymon. Szybko się spakowaliśmy i poszliśmy do autobusu, który zawiózł nas do małego samolotu, którym polecieliśmy w 20 minutowy rejs do Dar Es Salaam.
To niestety nie był koniec przygód. W stolicy Tanzanii, żeby wejść do terminalu międzynarodowego trzeba mieć potwierdzenia biletów. Zrobiliśmy odprawę przez Internet, a Szymon poszedł do informacji wydrukować bilety. Dzięki temu udało nam się wejść do środka. Tutaj akurat trwała odprawa na rejs do Amsterdamu, jednak my nie mogliśmy nadać bagażu, bo ten został zgubiony na poprzednim locie z Zanzibaru. Na szczęście po kilku godzinach patrzymy, a przy stanowisku linii Precision Air stoi plecak. Obsługa wykazała się pełną uczciwością, pomimo naszej naiwności, ponieważ nie spisaliśmy z nimi żadnego protokołu zagubienia, a tylko wymieniliśmy się numerami telefonów.
Naszym największym problemem była jednak niemożliwość przejścia kontroli paszportowej, ponieważ jak to uzasadniono wbijana jest pieczątka z obecną datą, a my wylot mieliśmy o 5:30 rano dnia kolejnego. W takim razie logiczne wydawałoby się odczekanie do godziny 00:01 i załatwienie tej formalności. Niestety nie. Tym razem dowiedzieliśmy się, że będziemy mogli przejść dopiero jak otworzy się odprawa bagażowa linii Kenya Airways (i nie ma tu znaczenia czy mamy czy nie mamy bagażu). Nonsens totalny, ale trzeba było czekać. Na dodatek w głównej hali nie ma gniazdek elektrycznych, przez co korzystanie z laptopa szybko się skończyło i pozostała zabawa na telefonie lub czytanie gazeta zabranych jeszcze z Polski.
Kontrolę paszportową przeszliśmy dopiero < 2h przed odlotem. Szybko weszliśmy coś zjeść do saloniku Tanzanite Lounge, jednak nie zrobił on na nas dobrego wrażenia. Ważne, że mogliśmy podładować komputery, napić się czegoś i chwilę odpocząć na wygodnych kanapach. O smacznym posiłku nie było jednak mowy, bo to widzicie powyżej nie sprawiło przyjemności naszym kubkom smakowym.
Rejs do Nairobi w całości przespaliśmy. Szkoda i to nie tylko, że ominął nas serwis, ale także dlatego, że widać było Kilimandżaro.
Do Amsterdamu lecieliśmy dalej liniami kenijskimi, ale tym razem olbrzymim Boeingiem 777-300, który jak widzicie na zdjęciach poniżej był praktycznie pusty. LF można ocenić na mniej niż 40% (przednie sektory były pełniejsze).
Serwis rozpoczął się od śniadania
A zakończył na obiedzie – powyżej baranina z ziemniakami. Do wyboru był jeszcze makaron i kurczak z ryżem.
Kasia jadła właśnie makaron.
Jesteśmy już na wysokości Grecji.
Dużo miejsca na nogi, wygodna pozycja do pracy na komputerze i ładowarka USB w każdym ekranie. Poza tym pod fotelami były gniazdka elektryczne. System rozrywki również sprawował się bardzo dobrze. Pograliśmy z Szymonem w kręgle przez multiplayera.
Koniec naszej wycieczki miał miejsce w Berlinie skąd wróciliśmy samochodem do Poznania. Wcześniej jednak czekaliśmy w Amsterdamie na nasz lot Easyjetem. Dzięki sporemu szczęściu udało mi się wejść ponownie do hali wylotów bez boarding passu na rejs z tego terminalu. EasyJet jako jedna linia wylatuje z sektora M, który nie ma połączenia z pozostałymi, przez co po wyjściu i odebraniu bagażu miałem sporo problemów. Dzięki pomocy informacji lotniska dostałem się do kontroli paszportowej, a tam wytłumaczyłem swój problem, co pozwoliło mi kolejne trzy godziny posiedzieć razem z Kasią w lounge no. 41.
From Miko:
Oficjalną stolicą Tanzanii jest Dodoma ;). Super relacja.