Znowu nie pospałem za długo, chociaż wreszcie złamałem barierę 6h i było trochę dłużej. A to wszystko dlatego, że śniadanie w hotelu serwowane było od godziny 7 rano. Punktualnie o tym czasie zaniosłem bagaże do samochodu, oddałem klucze od pokoju w recepcji i poszedłem do restauracji. Wybór jedzenia jak na budżetowy hotel przystało. Mimo wszystko bardzo smaczne były naleśniki, a do nich wypiłem mocną kawę i byłem już w pełni gotowy, żeby ponownie pojechać do Parku Narodowego Chamarel. Tym razem jednak szybko zweryfikowałem ustawienia nawigacji i postanowiłem jechać drogą dłuższą (wzdłuż zachodniego wybrzeża), ale mając pewność, że tutaj nie spotkam hindusów obchodzących swoje święto. Mimo wszystko ich spotkałem, ale w mniejszej liczbie i tylko na krótkim odcinku, więc było to do zaakceptowania. Zwróciłem uwagę na sposób w jaki radzą sobie z nisko zawieszonymi drutami w poprzek drogi. Jedna z osób ma bardzo długi kij, którym podnosi wspomniane przewody i tym samym korowód z wysokim ołtarzem czy świątynią bambusową może przejść nie powodując zniszczeń.
Kiedy dotarłem w końcu do wspomnianego parku narodowego, to na trzy kilometry przed celem musiałem opłacić wjazd w wysokości ok. 20 złotych (cena za osobę). Pojechałem do końca, aż trafiłem do Ziemi Siedmiu Kolorów. W tym miejscu nie czeka nas żaden trekking, ale zwykły spacer dookoła. Poza tym jest tutaj kawiarnia, taras widokowy i sklep z pamiątkami. Miejsce to rzeczywiście robi wrażenie – w zależności od padania światła ziemia pochodzenia wulkanicznego mieni się odcieniami rudego i fioletu. Coś niespotykanego.
Wracając oczywiście zatrzymałem się przy wodospadzie Chamarel, który ma około 90 metrów. Możemy podejść kawałek na punkt widokowy z lepszą panoramą.
Później skierowałem się na półwysep Le Morne, który zrobił na nie niesamowite wrażenie. Znajduje się on na południowo-zachodniej części wyspy i oferuje piękny górzysty krajobraz w tle. Na nim właśnie wznosi się góra Le Morne Brabant o wysokości 556 metrów. Wzdłuż wybrzeża mamy piękne, piaszczyste plaże i liczne, luksusowe hotele. Następnym razem zapewne będę próbował wejść na tą górę, bowiem nie jest to trudne zadanie, a widoki stamtąd są niesamowite. Tutaj zrobiłem sobie trochę przerwy i poplażowałem, pospacerowałem i pokąpałem się w ciepłym Oceanie Indyjskim. Idealne miejsce na relaks. Zegar wybił południe, więc postanowiłem się zbierać. Byłem umówiony na zwrot samochodu do godziny 14 w hotelu Hilton w miejscowości Flic en Flac.
Oczywiście po drodze zatrzymałem się jeszcze kilka razy – kupić pocztówki, coś do picia, wypłacić pieniądze w bankomacie, kupić znaczek na poczcie itd. W końcu dojechałem do miejsca, gdzie miałem spędzić najbliższą noc. Jak się okazuje to jest to bardzo znany i dobrze rozwinięty region turystyczny z całkiem niezłą plażą. Kluczyki od samochodu zostawiłem u konsjerża, a sam poszedłem do recepcji się zameldować. Na dzień dobry dostałem od hotelu w prezencie torbę plażową oraz koszulkę od piżamy. To podarek w ramach statusu Diamond w sieci Hilton, ale jest on zamiast jakiejś wstawki do pokoju typu owoce, wino, przekąski etc. Pomimo, że było już po 14, to na pokój musiałem poczekać dobre 30 minut. Obszedłem w tym czasie teren resortu, a barman przygotował mi zielonego drinka powitalnego. Swoją drogą był niesamowicie smaczny.
Upgrade pokoju otrzymałem o zaledwie jedną kategorię. Było to zapewne spowodowane tym, że kolejne pokoje mają w nazwie „Family”, a ja byłem sam. Z drugiej strony są one położone przy samej plaży, a mój był w ogrodzie. Nie miałem zamiaru jednak się o to dopytywać, tylko chciałem od razu udać się na plażę i trochę odpocząć. Pogoda tego dnia był piękna, świeciło słońce, a po tym miał miejsce przyjemny dla oka zachód słońca. Nie byłem specjalnie głodny, więc tego wieczoru nie udałem się na kolację, ale usiadłem na fotelu przy plaży, żeby posłuchać muzyki na żywo. Tak też minął mój trzeci już dzień na Mauritiusie.
Muszę powiedzieć, że hotel Hilton przy stawce za noc 40 tysięcy punktów (lub ok. 260 euro) jest wyborem raczej przeciętnym. Czułem się tutaj zdecydowanie gorzej, niż w Intercontinentalu, który kosztuje „tylko” 30 tys. punktów. Oczywiście tych stawek punktowych nie mam zamiaru porównywać bo zdobywa się je trochę w inny sposób. Jedyną rzeczą, która w Hiltonie była zdecydowanie lepsza to WiFi – bardzo szybkie, dostępne dosłownie wszędzie i może trochę większy wybór jedzenia był na śniadaniu (o tym napiszę coś więcej w kolejnym poście). Poza tym klimat miejsca, atmosfera, obsługa, pokój, infrastruktura itd. Wszystko przemawiało na korzyść hotelu z sieci IHG.
Najnowsze komentarze