To był trzeci maja, czyli moje urodziny. Po pobudce ok. 9 rano i zjedzeniu śniadania na które jeszcze mieliśmy produkty z Polski, chociaż serek wiejski jak pamiętam nie smakował już rewelacyjnie, poszliśmy obejrzeć okolicę, którą dzień wcześniej mogliśmy tylko usłyszeć (szum oceanu). Byliśmy wyspani pomimo, że do późna rozmawialiśmy jeszcze o „Skajciu”, czyli rybce, którą miała Agata, ale jak większość jej zwierzątek już nie żyje…
Zapłaciliśmy za nocleg i pojechaliśmy w stronę Miami. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na dwóch plażach z czego ta pierwsza, położona od strony Atlantyku wywarła na mnie najlepsze wrażenie. Czysta woda, przyjemny piasek i mało ludzi. Zrobiliśmy z piasku żółwika „Sami” i trochę poopalaliśmy się. Następnie czas na drugie śniadanie w postaci banana i dalszą drogę. Kolejnym punktem była plaża położona prawie przy samej drodze, gdzie woda była bardzo płytka, a na niebie widoczne były kitesirfingowe latawce. Po raz kolejny zatrzymaliśmy się w sklepie One Dollar, gdzie kupiliśmy trochę jedzenia na obiad i kolację. Do tego samego hotelu, co poprzednio dotarliśmy około 16. Zjedliśmy posiłek (pamiętam, że jadłem jakeś krokiety czy pierogi) i zaczęliśmy świętować udany ostatni tydzień 1,5 litrowym rumem. Szczerze mówiąc trochę zapomniałem, że jutro mam jechać 80 km na lotnisko w Miami, żeby polecieć do Waszyngtonu.
Na szczęście instynkt samozachowawczy, gdzieś mi został i zaprzestałem picia w odpowiednim momencie. Agata nie do końca i rano forma nie była najlepsza.
Najnowsze komentarze