Kolejny dzień z tego co pamiętam bez śniadania, bo wyjazd miał być bardzo wcześnie z uwagi na długą drogę do pokonania. Zabraliśmy po drodze kolejnych turystów – z Japonii, z Filipin i jeszcze kogoś. Tym razem busik był pełen. Na wulkan Tangkuban Parahu było około 160 kilometrów, a drogi nieciekawe, dlatego podróż trwała długo, jednak ja sporo spałem. Od 1826 roku wybuchał około siedemnastu razy, ostatni raz w 2002 roku. Na kominie Mount Tangkuban Parahu znajduje się szereg wielkich kraterόw – Kawah Baru, Kawah Ratu i Kawah Upas – oraz kilka mniejszych. Nazwa tego wulkanu znaczy w tłumaczeniu „Wywrócony Statek”, ze względu na swój kształt. Dojechaliśmy na parking z którego trzeba było odbyć około 20 minutowy spacer pod górę, a Dziubek nie czuł się tego dnia najlepiej, więc to wejście sprawiło mu dużo problemów.
Z rozległego krateru położonego na wysokości ponad 2000 metrów npm. pokrytego zakrzepłą lawą dochodzi syk, niczym z silnika samolotu, a opary wyziewów co chwilą nas omiatają, przynosząc nową porcję zapachu zgniłych jajek. Spacerujemy dookoła krateru, dając się fotografować miejscowym wycieczkom i spełniając prośby typu „czy może pan stanąć do zdjęcia”. Na miejscu kupiliśmy coś do zjedzenia od miejscowych i słodką herbatę na zimno, która bardzo nam smakowała.
W powrotnej drodze mieliśmy odwiedzić gorące źródła siarkowe, jednak ze względu na padający deszcz i wspólną decyzję całego autobusu pojechaliśmy prosto do Jakarty. Ponownie dużo spałem, co pewnie było podyktowane zmianą czasu aż 7 godzin w stosunku do Polski.
Pranie w hotelu nie chciało wyschnąć…
W drodze powrotnej postój na kolejnej plantacji herbaty.
Mały busik, którym poruszaliśmy się tego dnia i poprzedniego.
Całkiem smaczny i bardzo urozmaicony posiłek.
Najnowsze komentarze