Po raz kolejny obudziłem się przed budzikiem. Ponownie czułem, że pomimo dzień wcześniej przebytych 32 km piechotą po ulicach Vancouver nie jestem zmęczony. Szybko spakowałem swoje rzeczy i poszedłem na stację metra, żeby dojechać na lotnisko. Moja podróż wymagała jednej przesiadki, ale trasa była bardzo krótka, bowiem tylko cztery przystanki. Na miejscu wszędzie znajdują się bardzo klarowne oznaczenia, gdzie mają udać się pasażerowie lotów międzynarodowych, gdzie krajowych, a gdzie (tak jak ja) lecący do USA.
Podszedłem do automatu, żeby wydrukować swój bilet na Alaskę, jednak otrzymałem wydruk, żebym udał się do stanowiska Check in, gdzie powinienem zostać obsłużony. Kolejka byla spora, więc czekałem około 20 minut. Tym razem nie nadałem swojego bagażu – w liniach Air Canada możemy wnieść na pokład za darmo bagaż podręczny i dodatkową torbę np. z laptopem. Po otrzymaniu biletu i sprawdzeniu mojej wizy poszedłem na kontrolę bezpieczeństwa, a następnie oddać swoje odciski palców i odpowiedzieć na te same pytania co zawsze lecąc do Stanów Zjednoczonych 😉 Nie było tutaj specjalnie długich kolejek, dzięki czemu szybko załatwiłem wszystkie formalności i mogłem udać się w końcu na śniadanie do saloniku Premium Plaza Lounge, do którego wstęp jest np. dla posiadaczy karty Priority Pass.
Poranna prasa w saloniku na lotnisku w Vancouver
Poczekalnia ta oferuje przyzwoity wybór jedzenia i picia. Na śniadanie serwowana była jajecznica, kiełbaski i zupa pomidorowa. Poza tym oczywiście różne rodzaje chleba, muffinki, różne warzywa, sałatka owocowa, zupki instant itd. Co ciekawe nie zauważyłem żadnych alkoholi w lodówkach czy na półkach. Miejsce do siedzenia jest w zupełności wystarczająco (ogólnie, cały czas poza mną było ok. 5-10 osób). Internet jest tutaj ogólnodostępny YVR i muszę przyznać, że to chyba najszybsze łącze, jakie do tej pory spotkałem na lotnisku.
Trasa przelotu
Boarding i odlot samolotu Boeing A319 linii Air Canada był zgodnie z planem. Lecieliśmy równe 3 godziny, a w tym czasie dla klasy ekonomicznej podane były darmowe napoje (soki, woda, kawa, herbata) oraz sprzedawane były różnego rodzaju przekąski. Jak widzicie dostępna była także pokładowa rozrywka i Internet. Ten ostatni niby płatny, ale np. strona Google z dowolnym zapytaniem się ładowała, przez co można było na żywo śledzić finał Euro 2016.
Po wylądowaniu w Anchorage szybkim krokiem podążyłem w kierunku wypożyczalni samochodów. W firmie Alamo miałem zarezerwowany najtańszy (za 100$!) samochód na jeden dzień. Na miejscu okazuje się, że niestety samochody ekonomiczne nie są dostępne i mogę dostać bez dopłaty większy pojazd. Oczywiście się zgadzam, chociaż zdaję sobie sprawę, że za benzynę będzie trzeba zapłacić więcej. Z drugiej strony to tylko jeden dzień i fajnie pojeździć czymś lepszym niż Fiat Panda czy Kia Rio. Załadowałem swoje bagaże do środka i wyjechałem z lotniska. Po drodze stoczyłem walkę ze swoim smartfonem (LG G4), który nie wiedzieć czemu zbuntował się i nie łapał zasięgu GPS. Walcząc jechałem „na czuja”, a w planach miałem udać się na północ do Hatcher Pass. Uruchamiałem go kilka razy ponownie, aż w końcu załapał. Niestety jechałem źle… Nic nie mogłem na to już poradzić, więc zawróciłem i pojechałem w kierunku miasteczka Palmer.
Mirror Lake
Pierwszym miejscem, gdzie się zatrzymałem było jezioro Mirror Lake. Nie miałem pojęcia co to za miejsce. Podjechałem na parking, gdzie było mało miejsc, ale udało się zaparkować. Po wyjściu z samochodu zagadał do mnie jakiś miejscowy, że akurat dzisiaj jest wyjątkowo tłoczno. Rzeczywiście miał rację. Ja idę dalej porobić pierwsze zdjęcia na Alasce. Okazuje się, że jest to teren, gdzie wolny czas spędzają rodziny z dziećmi. Kąpią się one w jeziorze, a rodzice leżakują. Widoki całkiem przyjemne, ale głośno gra muzyka, co mi osobiście trochę by przeszkadzało w odpoczynku.
W miasteczku Palmer
Specjalnie nie przedłużając pojechałem dalej do miasteczka Palmer, gdzie kierowałem się na wyczucie, żeby podziwiać krajobrazy. Mieszka tu około 8,5 tysiąca osób. Jest to miasto targowe, zasiedlone w czasach wielkiego kryzysu przez emigrantów z innych stanów USA, którzy dostali tutaj darmową ziemię. W końcu zatrzymałem się w jednym z miejscowych fast foodów, gdzie spożyłem amerykański standard – burger, frytki i colę. Niestety w Macu robią smaczniejsze rzeczy, ale chciałem spróbować czegoś nowego, czego nie znajdę w Polsce. W każdym razie do DQ Grill&Chill już nie wrócę.
Nie najsmaczniejszy lunch w DQ Grill&Chill
Wreszcie dojechałem do Hatcher Pass – to podobno jeden z ulubionych letnich punktów wypadowych mieszkańców Alaski. Jest tu po trochu wszystkiego, co stan ten ma do zaoferowania: góry, rwące lodowcowe rzeki, tundra, doskonałe szlaki, historia związana z gorączka złota i odosobnienie. W kilku miejscach zrobiłem postój na zdjęcia, które możecie tutaj oglądać.
Dalsza droga prowadziła nad jezioro Summit Lake. Cały czas wjeżdżało się pod górę i co zakręt musiałem robić przystanek, żeby móc w spokoju podziwiać widoki – przepiękna sprawa. W końcu moje oczy ujrzały jezioro Summit oraz lodowiec Izabeli. Postanowiłem zrobić przerwę w jeździe i przejść się na godzinny spacer szklakiem. Widoki podobne do tych tatrzańskich z tą różnicą, że przestrzeń kilka razy rozleglejsza.
Widoki powoli robią się coraz ciekawsze
Po zejściu postanowiłem jechać dalej przed siebie. Droga nie była dobrej jakości – szutrowa, duże kamienie i dosyć wąska. Nie mogłem jechać szybciej niż 20-30 mil/h. Kierowałem się w stronę miasteczka Willow, gdzie w końcu wjechałem na drogę numer 3 w kierunku do Anchorage. Pojechałem do swojego miejsca noclegowego zarezerwowanego przez Airbnb, które muszę mocno zarekomendować. W cenie 52 euro miałem na wyłączność całe, przytulne mieszkanie. Patrząc na ceny innych przybytków na Alasce to rzeczywiście 1/3 ceny.
Uwaga na łosie?!
Zrobiła się już 22, ale kiedy spojrzałem przez okno to było zupełnie jasno – tak samo jak o 14 😀 W takim razie czas jechać dalej na podziwianie krajobrazów. Wybrałem sobie punkt widokowy Point Woronzof Overlook, z którego możemy oglądać zachód słońca oraz startujące samoloty. Udało mi się kilka uchwycić. Może nie robią takiego wrażenia, jak na wyspie St Marteen, ale mimo tego jest to fajne doświadczenie. Poza tym poniżej punktu widokowego jest kamienista plaża, gdzie przychodzi bardzo dużo miejscowych na spacer. Kiedy zrobiło się już wpół do dwunastej postanowiłem się zbierać do apartamentu na nocleg. Niestety nie mogłem zasnąć, a za oknem do 1 w nocy na pewno było widno. Budzik nastawiłem na 5:45, żeby kolejnego dnia udać się na południe od Anchorage. W końcu już pół weekendu za mną, a Alaska robi tak dobre wrażenie, że szkoda każdej chwili.
Godzina 23:18 a tu nadal widno
Najnowsze komentarze