Po dwóch dniach totalnego lenistwa (prawie, bo nie odmawiałem sobie biegania w krótkich spodenkach w grudniu😉) postanawiamy wykorzystać nasz wypożyczony samochód i zobaczyć, jak wyspa prezentuje się w innych miejscach. Podczas śniadania studiuję kilka relacji z La Palmy i mapę, żeby optymalnie zaplanować ten dzień.
Podczas jazdy co pewien czas natrafiamy na znaki informujące o punktach widokowych, na których się zatrzymujemy i robi zdjęcia. Największe wrażenie robią na nas bananowe tarasy, całe zbocza bananów i plantacje. Tyle tych żółtych owoców nie widzieliśmy nigdzie na świecie. Jako ciekawostkę powiem Wam tylko, że zatrzymując się przy jednej z nich dostaliśmy zupełnie za darmo olbrzymie kiści bananów, którymi mogliśmy zajadać się przez całą drogę.
Jednym ze słynniejszych punktów widokowych jest Mirador El Time, z którego możemy podziwiać całą panoramę Los Llanos. Po sesji zdjęciowej ruszamy dalej do Poris de Candelaria, czyli jednej z głównych atrakcji wyspy. Są to domki w skałach, do których dotarcie wcale nie jest tak łatwe jakbyśmy się tego spodziewali. Parkujemy samochód jak się okazało trochę za wysoko, ale droga była już tak mocno kręta i nachylona, że współpasażerowie woleli pokonać ją pieszo, a jak się domyślacie łatwo nie było, szczególnie z powrotem pod górkę. A przecież także sama droga do domków jest trudna i stroma, więc wybrałem się tam tylko z tatą, a reszta została wyżej. Widoki na końcu rzeczywiście przyjemne. To niesamowite co wykonała natura, jak i człowiek w tym wypadku.
Jadąc dalej zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, gdzie jest obserwatorium astronomiczne, a następnie na punkcie widokowym na północy wyspy. Droga tutaj zrobiła się już bardzo, bardzo kręta i wymagała sporo pracy. Pomimo, że odległości nie są tutaj duże, to jednak czas przejazdu jest znaczący.
Oczywiście nie mogliśmy odpuścić sobie popularnych na La Palmie naturalnych basenów Charco Azul. Dotarcie do nich jest wąskimi, stromymi drogami, wzdłuż których oczywiście rosną bananowce. Co zobaczyliśmy na miejscu? Lazurową wodę i czarne skały. Połączenie mocno kontrastowe. Niestety okazało się, że baseny są zamknięte i nie można korzystać z kąpieli. Szkoda, bo są one dobrze zabezpieczone, a co jakiś czas wlewa się do nich razem z walą porcja morskiej wody.
Kiedy jesteśmy już na północnym wschodzie wyspy zaczynamy kierować się na Playa de Nogales, do której zjazd jest mocno w dół (w ogóle jest sporo takich miejsc, gdzie osoby o słabszych nerwach mogą poczuć strach). Droga prowadzi jednak wśród labiryntu bananowych plantacji. W końcu docieramy do parkingu, który myśleliśmy, że jest przy plaży, ale tutaj tylko są wysokie klify i schody prowadzące w dół. Ocean tutaj prezentuje swoją siłę i mocno uderz o skały. Część grupy zostaje na miejscu, a część idzie schodami, których są setki. Jak się okazuje dotarcie na Playa de Nogales nie jest wcale takie łatwe, ale widoki są zdecydowanie warte wysiłku. Jest tutaj zupełny brak turystów. Plaża jest oczywiście czarna – jej piasek jest bardzo drobny.
Zmęczeni bardzo długą podróżą kolejnego dnia postanowiliśmy zostać na plaży i odpocząć. Po południu wybraliśmy się do centrum miasteczka Tazacorte. Na ryneczku można znaleźć kilka fajnych kawiarni, gdzie wypiliśmy co nieco i rozpętała się ulewa. Musieliśmy ją przetrwać (w supermarkecie) i kiedy deszcze trochę ustał szybkim krokiem podążyliśmy w stronę apartamentu. Trzeba podkreślić, że nasza spacerowa trasa była niesamowicie malownicza, jak się pewnie domyślacie głównie przez wszechobecne plantacje bananów – piękna, bujna zieleń. Po drodze zobaczyliśmy także kościół Plaza Espana.
Najnowsze komentarze