Poszedłem spać po 1 w nocy, a wstawałem już po 5 rano. Miałem też wrażenie, że całą noc było widno, chociaż nie mam pewności. W każdym razie jak się obudziłem to było już zupełnie jasno. Szybko się spakowałem, wykąpałem i poszedłem na parking pod mieszkaniem, żeby wyruszyć wypożyczoną Toyotą Venza.
Pierwsza część drogi wiodła wzdłuż zatoki Turnagain Arm, a droga nazywa się Seward Highway. Wzdłuż drogi mijałem tory kolejowe – jeździ tutaj Alaska Railroad. Spokojnie możemy pociągiem dotrzeć np. do Seward czy Whittier. Z tego co się orientowałem ceny biletów są bardzo wysokie – kilkaset złotych w jedną stronę. Wróćmy jednak do przejazdu samochodem i stopach w takich punktach widokowych jak np. Beluga Point i Bird Point. Trzeba przyznać, że cała droga do Seward jest bardzo atrakcyjna i oferuje piękne widoki.
Piękne widoki po drodze powodowały chęć częstych przystanków
Po dotarciu do tej niewielkiej mieściny (ok. 3 tysięcy mieszkańców), która utrzymuje się przede wszystkim z rybołówstwa, zaparkowałem samochód na jej końcu, żeby przespacerować się dookoła. Wpierw poszedłem brzegiem Ressurection Bay, gdzie mijałem liczne przyczepy kampingowe. Zabudowa tutaj w większości jest drewniana, całość robi wrażenie jakby się było na dzikim zachodzie. W centrum mamy już zdecydowanie więcej budynków murowanych. Warto zwrócić uwagę na śnieg na górach, który zaczyna się już 300 metrów npm.
Centrum Seward
Wypatrzona za pomocą mocnego zoomu
Po opuszczeniu Seward udałem się w drogę powrotną. Z uwagi, że miałem jakieś 1,5 godziny zapasu, to postanowiłem skręcić w lewo do Parku Narodowego Kenai Fjords. I tutaj szczęście mi nie dopisało, bowiem był remont drogi, przez co musiałem odczekać w kolejce dobre 20 minut. Z przodu stała dziewczyna trzymając znak stopu – dosyć dziwne rozwiązanie… Ciekawe czemu akurat dziewczyny to robią. Niestety nie miałem tego szczęścia, żeby stać na pole position, więc nie miałem okazji zadać tego pytania. Co jeszcze bardziej intrygujące to właśnie kobiety najczęściej kierują tutaj wielkimi maszynami budowlanymi. Po jakiś 8 milach dojechałem do Exit Glacier Nature Center. To tutaj można ruszyć na Szlak Harding Icefield, który ma 8,5 mili razem w obie strony, a różnica wysokości wynosi 3500 stóp. Ja oczywiście nie mam już na to czasu, więc zbieram się z powrotem.
Tak jak czytałem półwysep Kenai jest obowiązkowy na liście do zobaczenia, kiedy przylatuje się na Alaskę. Trochę szkoda, że nie miałem bardziej słonecznej pogody, bowiem fotki byłyby jeszcze lepsze.
Do Anchorage na lotnisko według nawigacji miałem dotrzeć punktualnie, żeby oddać samochód. Jadąc w tym kierunku po prawej stronie mija się muzeum lotnictwa. Jest ono zlokalizowane nad jeziorem, gdzie cały brzeg zajmują hydroplany. W sumie są tutaj dziesiątki jak nie setki różnych samolotów. To podobno także największe na świecie lotnisko dla hydroplanów. Poza tym z ulicy możemy zobaczyć np. Boeinga 737-200 Alaska Airlines.
Kiedy już zostawiłem samochód na lotnisku to udałem się na przystanek autobusowy, żeby pojechać do centrum Anchorage. Bilet jednorazowy kosztuje 2 dolary, a całodzienny 5 dolarów. Wybrałem ten drugi, co okazało się odpowiednim wyborem, ale o tym za chwilę. Droga do centrum zajęła nam około 30 minut – jest bardzo dużo przystanków, więc pomimo niewielkiej odległości podróż trwa dosyć długo. Wysiadłem na Transit Center i udałem się na spacer. Jak widzicie na zdjęciach w mieście nie ma zbyt wiele wysokich budynków. Zabudowa jest raczej mało interesująca, chociaż kilka punktów warto zobaczyć (pokazuję Wam je na fotkach). Z drugiej strony nawet w mieście widoki są ładne, ponieważ w którąkolwiek stronę byśmy nie spojrzeli to widzimy ośnieżone góry. Dużo bezdomnych i pijanych Innuitów plącze się po Anchorage, przez co miasto wygląda nieciekawie.
Trochę zgłodniałem, a że w mieście poza pubami i raczej drogimi restauracjami nic nie widziałem, to poszedłem do centrum handlowego Shopping Mall na piątej przecznicy, gdzie na najwyższym piętrze jest Subway i tam zamówiłem kanapkę w cenie 3,5 dolara (mieli jakieś promocje, bowiem normalnie kosztuje 5,2 dolara). Pewnie Was zaskoczę, ale po raz pierwszy się tutaj stołowałem i nawet było to przyjemne doświadczenie. Odwiedziłem także sklepy z pamiątkami, których ceny były całkiem przystępne. Myślałem, że będzie zdecydowanie drożej.
Trzeba przyznać, że pogoda w ten weekend zdecydowanie dopisała. Część dnia było słonecznie, a część pochmurnie, jednak nie padał deszcz i było ciepło. To pozwoliło mi praktycznie w 100% zrealizować plan zwiedzania Alaski. Większość drogi jedzie się z prędkością ok. 65-70 mil na godzinę, Maksymalnie mogłem w pewnym momencie dobić do 90 mil na godzinę. To jednak tylko na dobrych drogach, bowiem na szutrowych trzeba bardzo uważać. Benzynę tankowałem w sumie dwa razy (po ok. 2,6 dolara za galon). W sumie wydałem na paliwo około 55 dolarów, a przejechałem ponad 800 kilometrów.
Okazuje się, że powrót do Polski to wcale nie taka łatwa sprawa. Mój pierwszy lot powrotny jest o godzinie 00:45 z Anchorage do Seattle. Tutaj pierwsza uwaga – zwróćcie uwagę, że na tablicach w USA wszystko uszeregowane jest alfabetycznie wg. miast, a nie godzin odlotu. Wydaje mi się, że przyspiesza to proces poszukiwania swojego rejsu na ekranie.
Na lotnisko jadę autobusem numer 7 z przesiadką na numer 9. Komunikacja sprawdza się nieźle, a zaplanowanie podróży bardzo ułatwia Google Maps. W autobusie tym razem spotykam pana, który słucha muzyki i myje zęby… Tutaj w komunikacji publicznej sami „ciekawi” osobnicy, a to tylko jeden z przykładów. Autobus zatrzymuje się na początku na terminalu międzynarodowym, a następnie na krajowym. Z uwagi, że lecę do Seattle to wysiadam na tym drugim. Udaję się do stanowiska odprawy Delta, bowiem właśnie tym przewoźnikiem ze SkyTeamu będę dzisiaj podróżował. W kiosku drukuję sobie bilet i idę do kontroli bezpieczeństwa. Do mojego rejsu pozostały jeszcze 3 godziny, ale jestem już zmęczony, więc idę zrelaksować się do saloniku linii lotniczej Alaska Airlines.
Piękny zachód słońca przed wylotem do Seattle
Tutaj zjadam na kolację tajskie Chicken and Rice, wypijam kawę i obserwują piękny zachód słońca. Poza tym wybór jedzenia jest skromy – dużo przekąsek typu marchewki, sery, chipsy itd. Wybór napojów spory, ale alkohole są dodatkowo płatne.
Mój lot do Seattle jest o czasie. Boarding strefami przebiega bardzo sprawnie i już po chwili jestem w samolocie Boeing 757. Każdy z pasażerów dostaje na czas lotu koc i słuchawki. Poza tym kabina robi świetne wrażenie – jej oświetlenie bardzo przypadło mi do gustu. System rozrywki w zagłówkach także jest jednym z lepszych, jednak nie miałem już siły oglądać żadnego filmu i tylko podziwiałem niesamowite widoki, kiedy byliśmy jeszcze nad terenem Alaski, a później na niecałą godzinę poszedłem spać. W trakcie lotu serwis był płatny, a darmowo roznoszono tylko napoje.
Najnowsze komentarze