Po pierwszej, krótkiej nocy na azjatyckiej ziemi musieliśmy spakować nasze walizki i opuścić pokój w hotelu Pullman (świetny swoją drogą). Już o 6:30 rano udaliśmy się do restauracji na parterze, gdzie czekało na nas śniadanie (mogliśmy je także zjeść w saloniku na 4 piętrze). Wybór i różnorodność potraw robił wrażenie. Tutaj postawiliśmy przede wszystkim na owoce, które jednak nie były tak słodkie, jak to sobie wyobrażaliśmy w egzotycznym kraju.
Po wykwaterowaniu poprosiliśmy o zamówienie taksówki na dworzec KL Sentral, skąd jeżdżą autobusy na lotnisko KLIA2. Okazało się, że w mieście są jakieś ważne wydarzenia (ściema?) i kierowca trochę na około zawiózł nas w ustalone miejsce. Trudności rozpoczęły się dopiero tutaj, bowiem nikt nie potrafił nam wskazać miejsca, skąd odjeżdżają wspomniane autobusy. Każdy mówił coś innego (wstydził się powiedzieć, że nie wie?), przez co krążyliśmy po dworcu z jednego końca na drugi. Trzeba przyznać, że oznakowanie w tym przypadku jest tutaj fatalne. Żeby nie ostatecznie pomoc jednego z ochroniarzy to nigdy w życiu byśmy nie trafili na miejsce odjazdu. Bilet kosztował 22 MYR od osoby, czyli o 2 MYR więcej jak w przypadku przejazdu na terminal KLIA1.
Po dotarciu na lotnisko o godzinie 9 szybko ruszyliśmy w stronę miejsca odprawy (lot był o 9:40). Tutaj kolejne problemy – nasze bilety były wystawione z drobnymi literówkami w imieniu i nazwisku, przez co trzeba było je ręcznie poprawić, żeby nie spotkały nas problemy przy wejściu do samolotu. Ta procedura zajęła kolejne cenne minuty, ale ostatecznie trafiliśmy pod odpowiedni gate jeszcze przed boardingiem na lot AirAsią do Yogyakarty. Rejs ten trwał niecałe 2 godziny i upłynął bardzo spokojnie (poza wylaną kawą:P). Ponownie musieliśmy przestawić zegarki o godzinę do przodu.
Po wylądowaniu kolejna niespodzianka. Okazuje się, że Indonezja zniosła wizy wjazdowe m.in. dla obywateli Polski, ale… tylko w przypadku wjazdu przez granicę na kilku lotniskach, do których jak się spodziewacie nie należy Yogyakarta. Nie mamy takiej gotówki (1000000 rupi za dwie osoby), więc sumę tę pożycza nam jeden z pracowników lotniska, a my później razem z nim idziemy do bankomatu, żeby wypłacić takową kwotę i mu oddać. Teraz mamy około 10 godzin na eksplorację okolicy. Postanawiamy wziąć taksówkę i pojechać do świątyni Borobudur – podobno jest to największa świątynia buddaistyczna na świecie. Znajdujemy kierowcę, który zgadza się nas zwieźć pod świątynię za 200 tysięcy rupii. Wyjściowa cena była zawsze ok. 350 tysięcy, ale po dłuższych negocjacjach znaleźliśmy starszego, spokojnego pana, który tego dnia towarzyszył nam do końca, ale o tym za chwilę. Wcześniej zostawiliśmy nasze dwie walizki w przechowywalni bagażu (6 zł/szt).
Droga do Borobudur zajęła nam ponad godzinę (ok. 45 kilometrów). Po dojeździe ustaliliśmy, że zapłacimy kierowcy drugie tyle, jeżeli za nami poczeka, zawiezie nas do świątyni Parambanan i następnie na lotnisko. Ten zgodził się bez większych problemów, a my ruszyliśmy na zwiedzanie świątyni. Tutaj pierwsza niespodzianka. Miejscowi za wstęp płacą ok. 1,5 euro, a goście z zagranicy 18 euro. Ale to jedno z miejsc które trzeba zobaczyć jak już się ma taką możliwość. Świątynia nie jest jednak tak wielka, jak sobie wyobrażałem, ale za to rzeczywiście piękna, bardzo zadbana i park dookoła zadbany również. Na jej terenie obecnych jest kilka szkolnych grup, których zadaniem jest rozmowa z turystą i robienie z nimi ankiet na potrzeby lekcyjne. Borobudur jest w kształcie piramidy, zbudowana na przełomie VIII i IX w. Składa się z kilku tarasów połączonych schodami, z których na pierwszych możemy podziwiać płaskorzeźby ze scenami z życia Buddy. Świątynia nie posiada wnętrz, zwiedza się ją spacerując pośród kolejnych tarasów pokonując łącznie 6km. Jest położona w pięknym otoczeniu zalesionych wzgórz i gęstej dżungli. Po wyjściu ze świątyni czeka nas kilka kolejnych kilometrów do przejścia pomiędzy stoiskami, straganami i wśród naciągaczy.
Kolejna świątynia do której jedziemy to Prambanan. Jest to jeden z największych hinduistycznych kompleksów w Indonezji. Powstała ona około IX wieku i poświęcona jest m.in. Wielkiej Trójcy Bogów: Brahma (Bóg Stworzyciel), Wisznu (Bóg utrzymujący Świat) oraz Śiwa (Bóg Niszczyciel). Od 1991 roku znajduje się ona na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niestety wstęp do niej kosztuje prawie tyle samo co do Borobudur i ponownie tylko dla turystów z zagranicy. Takowy rasizm uznajemy za przegięcie i tym razem oglądamy budowlę tylko z zewnątrz, a następnie idziemy zjeść obiad. Tuż przed zachodem słońca wracamy na teren kompleksu, żeby zrobić zakupy na tutejszych bazarach. Udaje się nabyć dwie koszulki i sukienkę w sumie za 25 złotych.
Razem z naszym kierowcom wracamy na lotnisko, odbieramy bagaż i udajemy się po bilety na lot do Surabaya. Tutaj kolejka ludzi do check in sprawia, że czekamy dobre 30 minut. W tym czasie poznajemy kilka osób, które także lecą tym samym lotem i rozmawiamy na różne tematy. Ostatecznie przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa i szukamy saloniku, żeby coś zjeść. Okazuje się, że ten jest w innym terminalu, a my już nie mamy czasu, żeby się tam udać. Przez to kupujemy sobie tylko coś do picia i czekamy na rejs, który jest opóźniony o ponad godzinę. Dzięki temu otrzymujemy w tym czasie przekąski od linii lotniczej Sriwijaya Air.
Lot samolotem 737-900ER trwał około 50 minut. Po przylocie odbieramy nasze walizki na taśmie i idziemy szukać transportu, którym dostaniemy się w okolice wulkanu Bromo, żeby podziwiać spektakularny wschód słońca. Dostajemy różne propozycje od taksówkarzy nawet w kwocie ok. 1,5 miliona rupii za przejazd w dwie strony. Ostatecznie znajdujemy osobę, która zawiezie nas za 750 tysięcy rupii. To w naszej ocenie bardzo dobra propozycja, jak na tyle godzin w trasie. Ruszamy w drogę!
Stolik jeszcze czysty 😉
Kolacja w lokalnej knajpie
W oczekiwaniu na lot (to nie jest salonik:P)
Najnowsze komentarze