I nadszedł dzień w którym trzeba opuścić kraj kiwi. Musimy wstać bardzo wcześnie rano, ponieważ nasz samolot ma planowany odlot już o godzinie 7:20 z lotniska Christchurch. Budziki nastawione na 4 rano, szybkie zaniesienie rzeczy do samochodu, który stał dosłownie metr od drzwi domku i oddanie klucza do wyznaczonej skrzynki przy recepcji (czynna jest od 8 do 22). Dzień wcześniej poprosiliśmy o mapę z zaznaczoną trasą dojazdu do portu lotniczego i na parking, gdzie mieliśmy oddać samochód. Dzięki temu bez najmniejszych problemów o poranku, kiedy było jeszcze ciemno dotarliśmy na terminal międzynarodowy i nadaliśmy nasz bagaż od razu do Dublina.
Pierwszy nasz lot liniami Qantas obsługiwany był przez samolot Boeing 737-800. Lecieliśmy trochę ponad 3 godziny do australijskiego Syndey. Wcześniej zrobiliśmy jeszcze zakupy za pozostałe dolary nowozelandzkie kupując pamiątki. Najlepsze ceny były w sklepiku Relay, gdzie niedrogo nabyliśmy małe maskotki ptaka kiwi oraz bombki z jego wizerunkiem na choinkę.
W Sydney wylądowaliśmy o czasie. Po lewej stronie przez okno było widać znaną dobrze wszystkim operę. Niestety tego dnia pogoda była pochmurna, ale czekanie 8 godzin na lotnisku było jeszcze mniej zachęcające, więc wypełniliśmy deklaracje wjazdowe i po odstaniu do kontroli paszportowej ponad godziny wyszliśmy z lotniska.
Za cel obraliśmy sobie plażę Bondi. Pojechaliśmy do niej autobusem miejskim numer 400, który rusza spod lotniska i kończy swoją trasę na pętli Bondi Junction. Stąd do popularnej plaży jest około 2 kilometrów. Dzięki temu, że nie zaczęło padać zrobiliśmy spacer w dwie strony. Sama plaża w dzień bez słońca prezentuje się przeciętnie. Z wysokich fal korzystają surferzy, a zwolenników kąpieli jest jak na lekarstwo.
Po powrocie na przystanek wsiadamy ponownie w autobus numer 400 (koszt biletu w jedną stronę to 4,6 dolara australijskiego). Okazuje się, że ten nie jedzie na lotnisko, ale kończy swój przejazd przy jednym z supermarketów. Wszyscy wysiadają. Całą drogę spaliśmy, więc trudno nam ocenić gdzie jesteśmy, ale z uwagi, że mamy sporo czasu to spacerem podążamy za znakami kierującymi na lotnisko. Okazało się, że do przejścia jest sporo kilometrów, przez co na koniec mieliśmy dużo nerwów i w obawie o spóźnienie na samolot do Dubaju zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę spod terminalu krajowego na międzynarodowy. Są one w odległości około 10-15 minut jazdy samochodem.
Na lotnisku przeszliśmy bardzo szybko kontrolę paszportową i bagażową, dzięki czemu jeszcze mieliśmy dużo czasu w oczekiwaniu przed gate’em. Wydawałoby się, że dalej już nie będzie dużo emocji, jednak po wejściu do samolotu okazało się, że nie mam kurtki. Tę akurat tym razem niosła Kasia i prawdopodobnie zostawiła ją podczas kontroli na taśmie do skanowania bagażu. Tak podejrzewamy, ponieważ był to ostatni moment, kiedy ją widzieliśmy. Niestety nie zdążyliśmy iść jej szukać.
Sam lot do Dubaju trwał 15 godzin. Trzeba przyznać, że linie Qantas podczas tego rejsu pokazały, że oferują bardzo dobry produkt na tak długich trasach operowanych samolotem Airbus A380-800. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim świetna obsługa, obfity serwis (dwa dnia główne i różne przekąski) oraz bardzo dobrze działający system rozrywki (duże ekrany, pilot i panel dotykowy).
W Dubaju wylądowaliśmy niewiele przed czasem, czyli w okolicach północy. Tym razem mieliśmy niecałe 7 godzin czasu przed kolejnym rejsem do Dublina. Wykorzystaliśmy go na odpoczynek w jednym z saloników (a w zasadzie w dwóch). Wpierw udaliśmy się do terminalu C i lounge o nazwie Marhaba. Nic złego o nim nie można powiedzieć poza tym, że było bardzo dużo ludzi i przy 95% miejsc nie było dostępnych gniazdek z prądem.
Poszliśmy, więc do Bussines Lounge, który znajduje się jeszcze dalej w tym samym terminalu. Jest to salonik, który zdobył kilka lat temu uznanie w konkursie PriorityPass. Rzeczywiście jest to duże i przestronne pomieszczenie, gdzie znajdują się bardzo wygodne kanapy, a nawet fotele do masażu. Z tego ostatniego Kasia korzystała prawie tak często, jak ja z przygotowanych potraw 😉 Dużym plusem jest także dosyć mała liczba ludzi, co jest zapewne podyktowane położeniem saloniku. Tutaj spędziliśmy czas, aż do momentu, kiedy trzeba było udać się na lot do Dublina.
Ostatni nasz rejs podczas tej wyprawy liniami Emirates trwał około 8 godzin. Wylot miał miejsce około 30 minut po czasie z uwagi sporej kolejki do odlotu. O tej godzinie w Dubaju startuje bardzo dużo samolotów. Na nasze szczęście, dosyć wysłużony już Boeing 777-300ER wszystko nadrobił w powietrzu. Podczas przelotu podano nam dwa posiłki (śniadanie i obiad). W stolicy Irlandii szybko udało się odebrać bagaż, przejść ponowną kontrolę i jeszcze wypić kawę w saloniku, o którym pisaliśmy już w pierwszej części naszej relacji. Teraz pozostał nam lot do Wrocławia liniami Ryanair. Tutaj od momentu, kiedy wprowadzono dwa bagaże podręczne jeszcze nie miałem kontroli wagi, wymiarów, ani ilości mojego bagażu. Dzięki temu bez większego stresu weszliśmy z naszymi nie najmniejszymi plecakami i torbami. Kasi plecak niestety nie zmieścił się do luku nad fotelami, ale pozwolono nam go schować pomiędzy ostatnim siedzeniem, a ścianą.
Do Wrocławia dolecieliśmy dużo przed czasem co dało nam szansę zdążyć na pociąg do Poznania o 18:40, zamiast czekać na PolskiegoBusa o 20:40. Szybko anulowaliśmy bilety kupione na autobus i pojechaliśmy autobusem miejskim do centrum stolicy Dolnego Śląska. Tym sposobem zdążyliśmy na pociąg, następnie przesiedliśmy się do Pleszewa i niespodziewanie już tego dnia byliśmy w domu.
Bondi Beach
Danie wegetariańskie
Końcówka długiegooo lotu do Dubaju
Masaże w Dubaju
Przed lotem do Dublina
Śniadanie podczas lotu do Dublina
Najnowsze komentarze