Na lotnisko Gold Coast przylecieliśmy zgodnie z planem tuż przed 8:00. Wyjście z samolotu schodami i pieszo do terminalu. Obsługa bardzo pilnuje, żeby nie robić żadnych zdjęć na płycie lotniska. Nie wiem czemu? Czekamy do kontroli paszportowej i wizowej około 45 minut w długiej kolejce. Akurat przyleciały też inne samoloty, w tym szerokokadłubowy Air Asia. Po trzech pytaniach dotyczących naszego przyjazdu możemy przejść dalej. Teraz jesteśmy zapytani czy mamy jakieś jedzenie. Jeżeli tak to trzeba wyrzucić. Wyrzucamy sporo kanapek z plecaka i idziemy dalej. Jesteśmy skierowani do przejścia numer 3, gdzie nasz bagaż jest prześwietlony, a później wszystko z niego zostaje wyjęte. Okazuje się, że zostały jeszcze dwie małe kanapki w folii. Osoba nas sprawdzająca wygląda na złą. Wypomina nam, że nie zdeklarowaliśmy tego na kartach imigracyjnych, które wypełnialiśmy w samolocie. Kanapki, jak i zupki chińskie zostają zważone. Nie czepia się nikt do dwóch czekolad, które również są w plecaku. Jestem poproszony na bok, gdzie spisywane są moje dane. Na szczęście koniec końców dostaję tylko kartkę informującą o złożeniu fałszywej deklaracji i jednak braku nałożenia na mnie kary. Co ciekawe widzieliśmy Azjatę za nami, który miał dosłownie całą walizkę jedzenia. Jego kontrola trwała dłużej i nie wiemy jak się skończyła. Pan kontrolujący życzy nam dobrej zabawy i wskazuje drzwi do wyjścia z lotniska. Jesteśmy w Australii.
Na lotnisku bierzemy z bankomatu pieniądze i wskakujemy w autobus numer 777. Jedzie on aż do Main Beach, ale my wysiadamy przystanek wcześniej w Surfers Paradise. To centrum Złotego Wybrzeża, czyli miasta które liczy 0,5 mln ludzi i leży na brzegu Pacyfiku. Panorama miasta jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych obrazków Australii. Surfers Paradise to druga ze sławnych plaż tego kraju (po Bondi Beach) i jest ulubionym miejscem imprezowania dla australijskiej młodzieży szkolnej, którą przyciąga tutaj ponad 300 dni słonecznych w roku. Miejsce to traktujemy, jako punkt przesiadkowy i zjadamy śniadanie w Chocolateria San Churro. Za kawę, czekoladę (maksymalnie słodką) i coś na wzór chruścika. Za taką przyjemność przychodzi nam zapłacić 18 AUD, czyli ponad 50 złotych. Czujemy, że jesteśmy w drogiej Australii.
Spacerujemy na plażę, żeby poczuć klimat tego miejsca. Woda jest ciepła, a piasek przyjemny. My niestety zmęczeni po całej nocy w samolocie i z plecakami nie możemy tutaj zostać. Wracamy na przystanek i autobusem podjeżdżamy na stację kolejową, gdzie dosłownie 4 minuty później przyjeżdża pociąg do Brisbane. Jedzie on trochę ponad godzinę i oferuje WiFi na pokładzie. Jest jednak ograniczenie transferu danych. Po wyjściu kierujemy się zgodnie z mapą do naszego hosta. Mamy do przejścia 1,6 km, ale udaje nam się to bez zająknięcia. Przyjmuje nas miła kobieta, która pokazuje pokój i wskazuje na mapie istotne miejsca w Brisbane. Robimy sobie coś do jedzenia na olbrzymim tarasie i za chwilę ruszamy na spacer. Zgodnie z poradą idziemy na stację promu CityCat, który kursuje po Brisbane.
Przepływamy na drugą stronę rzeki i czekamy na kolejny prom, który płynie do centrum. Cena regularna biletu to 5,2 AUD. Wysiadamy na stacji South Bank, jak większość osób. Na South Bank utworzona jest sztuczna plaża oraz wodne atrakcje dla dzieci. South Bank to miejsce dla każdego i chyba każdego można tam spotkać. Jest obok mnóstwo różnych knajpek z różnymi kuchniami.
Jako ciekawostkę dodam, że Brisbane może również pochwalić się rekordowymi warunkami pogodowymi. 26 Stycznia 1940 roku odnotowano w mieście najwyższą temperaturę – 43,2 stopnie w cieniu, natomiast parę lat temu, 19 lipca 2007 jedyny raz w historii na lotnisku odnotowano przymrozek -0,1 stopnia.
Po spacerze i zakupach wracamy promem do hotelu. Ja śpię przez większość rejsu, bowiem w nocy nie zmrużyłem oka. To jednak nie koniec naszego zwiedzania Brisbane. Niestety z hotelu w Hong Kongu nie wzięliśmy naszej uniwersalnej przejściówki do wtyczek z Europy, dlatego rozpoczynamy poszukiwania sklepu, żeby ją kupić. Po ponad godzinie trafiamy do marketu Woolworths, gdzie na półce jest ostatnia przejściówka. Jesteśmy uratowani. Wracamy do naszego domku i ładujemy sprzęty i siedzimy przed komputerami gdzieś do godziny 23.
Najnowsze komentarze