Ostatnie dwa dni na Phuket. To także ostatni czas w Tajlandii, kiedy mamy dostęp do ciepłego morza. Już około godziny 12 opuszczamy nasz hotel Crystal Wild Resort Panwa Phuket (dosłownie nasz, bowiem byliśmy tam praktycznie jedynymi gośćmi) i jedziemy z naszym kierowcą motorka do nowego miejsca. Tak, tak to ten sam człowiek, który przywiózł nas w to miejsce dwa dni temu. Powiedzieliśmy mu kiedy będziemy potrzebowali ponownie transport i zjawił się punktualnie. Chwila negocjacji (niestety był nieugięty) i już siedzieliśmy w jego drewnianej skrzynce i jechaliśmy do hotelu położonego przy plaży Karon, na zachodnim wybrzeżu wyspy Phuket.
Po przyjeździe udaliśmy się do recepcji, która mieściła się na świeżym powietrzu. Powitano nas napojem. Chwila rozmowy z recepcjonistą i z uwagi na Platynowy status w sieci Accor dostajemy pokój z prywatnym jacuzzi na dworze, a także za sprawą błysku w oku Renatki mamy możliwość wykwaterowania się kolejnego dnia o godzinie 19(!) i to bezkosztowo. Po obejrzeniu infrastruktury hotelowej mamy ochotę po prostu odpocząć w tym miejscu. Wykupujemy sobie możliwość zmawiania w barach na terenie hotelu wszelkich napojów i drinków przez cały dzień. Taka przyjemność kosztuje nas 70 złotych. Dodatkowo w ten dzień odwiedza nas w hotelu mój znajomy, z którym udajemy się na kolację i wymieniamy doświadczenia z pobytu na Phuket.
Pokój w Novotel Phuket Karon Beach Resort and Spa
Prywatny basen z jacuzzi
Hotelowy basen
Po Hawajach teraz spotykamy się w Tajlandii 😉
Wieczorny chillout przy drinku
Śniadanko na ostro
Nowi znajomi z Syrii
Kolejnego dnia wybieramy się na spacer po mieście. Poza tym odpoczywamy przy hotelowym basenie, chodzimy wzdłuż wybrzeża i korzystamy z możliwości tanich masaży całego ciała. Wieczorem jesteśmy zmuszeni zorganizować sobie transport na lotnisko, bowiem nasz rejs powrotny do Bangkoku jest zaplanowany na godzinę 23. Okazuje się, że ostatni autobus odjeżdża z Karon o 17. Pytamy w kilku miejscach i wszędzie sytuacja się powtarza. Ostatecznie udaje nam się umówić transport taksówką na godzinę 19:40 w cenie 80 złotych. To bardzo drogo jak na tutejsze warunki, ale zostaliśmy postawieni pod ścianą i nie było innego wyjścia. Przejazd był jednak bardzo komfortowy i bez problemu zdążyliśmy na samolot do stolicy. Ponownie podróżowaliśmy liniami Lion Air. Po wylądowaniu kilka minut po północy udaliśmy się do hotelu Novotel Fenix Silom. Tutaj niestety pojawił się problem z naszą rezerwacją, bowiem widniała ona jako nieopłacona (a w rzeczywistości oczywiście była). Mimo niewyjaśnionej sytuacji recepcjonistka dała nam klucze od pokoju (było po 2 w nocy) i prosiła o wyjaśnienie sprawy rano.
Novotel Fenix Silom w Bangkoku
Po kilku godzinach snu zerwaliśmy się na śniadanie. Poszliśmy je zjeść na miasto. Dosłownie 100 metrów od hotelu, po drugiej stronie ulicy były stragany z najróżniejszym jedzeniem. Wystarczyło pokazywać sprzedawcy co ma nakładać, a następnie zapłacić symboliczną kwotę. Plan na ten dzień w stolicy Tajlandii obmyślaliśmy na basenie, który znajdował się na szóstym piętrze hotelu. Szkoda, że był on w cieniu, bowiem woda nie była zbyt ciepła.
Śniadanie
Widok z pokoju w Novotel Fenix Silom w Bangkoku
Postanowiliśmy odwiedzić jeden z targów na wodzie. Widzieliśmy, że nasz czas jest ograniczony, dlatego nie mogliśmy pojechać zbyt daleko. Targów tego typu jest w Bangkoku kilka, ale większość z nich położona jest kilkanaście kilometrów od miasta i jeżdżą tam głównie wycieczki z biur podróży. Bangkok, jako miasto położone na licznych kanałach nawadniających, mających nawet swe własne nazwy, był idealnym miejscem do rozwoju tego rodzaju handlu. Szybkie przejrzenie sieci w poszukiwaniu informacji i już wiedzieliśmy, że naszym celem będzie Taling Chan. To jeden z najmniej obleganych targów przez turystów, może przez to, że dojazd publicznymi środkami transportu nie jest tam łatwy. Nam Google podpowiedziało, że możemy w godzinę dotrzeć w pobliże tego miejsca autobusem miejskim numer 79.
Zupa za równowartość 1 zł 🙂
Syty posiłek jedzony u miejscowych
Po długiej drodze wysiedliśmy z autobusu i idąc zgodnie z mapą w kierunku rzeki postanowiliśmy zatrzymać się na lunch. W pierwszej budce na dworze dostałem zupę za spektakularne złotówkę. Dalej już były konkretniejsze potrawy i zjedliśmy sycący obiad. Spacerowaliśmy pomiędzy tajskimi domkami, mogliśmy zaglądać do ich wnętrz i uśmiechać się do przyglądającym się nam dzieciom. Tutaj nie było więcej turystów. W sumie nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi nas droga, którą podążaliśmy, ale szliśmy dalej.
Po pewnym czasie trafiliśmy do jednej z atrakcji turystycznych w tym rejonie. Był to tajski dom, który był przygotowany do zwiedzania, a także ogród obok niego. W tym miejscu spotkaliśmy już mieszkańców innych krajów, którzy także robili zdjęcia i oglądali to ciekawe miejsce. Trzeba przyznać, że zrobiło ono na nas bardzo pozytywne wrażenie, ale wciąż naszym celem był targ na wodzie, do którego nie mogliśmy się dostać.
Po kolejnych 30 minutach spaceru dotarliśmy do pomostu, skąd odpływały łódki. Byli tam sami miejscowi i nie za bardzo wiedzieli czego oczekujemy. Nie rozumieli praktycznie nic. Ostatecznie udało nam się udać w krótki rejs i poczuć się jak tubylec, pływając pomiędzy domami wybudowanymi na palach na wodzie. Przed wieloma z tych domów, stały specjalne kapliczki, a w nich urny z prochami zmarłych.
Tak się tutaj zmywa naczynia
W końcu dotarliśmy na floating market w Taling Chan. W pierwszej chwili ciężko sobie wyobrazić, czym on tak na prawdę jest. Jest to bardzo specyficzny targ, popularny w południowo-wschodniej Azji, na którym sprzedawane są różnego rodzaju produkty, głównie spożywcze: świeże owoce, warzywa, ryby, owoce morza i wiele innych. Wyjątkowość tego miejsca polega na tym, że do wszystkich transakcji dochodzi na wodzie. Półprodukty, czyli wszystko to, co potrzebne do stworzenia wspaniałej potrawy, zajmowały większą część łodzi. Przyciągały wzrok i zaostrzały apetyt.
Smoczy owoc po prawej
Niestety jest już prawie 17, więc wszystkie stoiska są powoli sprzątane. My robimy spacer wokół tych, które są jeszcze otwarte na lądzie. To naprawdę intensywne doznania wzrokowe i zapachowe, więc trzeba było co nieco spróbować. Kupujemy sobie trochę słodkości, które pałaszujemy wracając na przystanek. Do przejścia mamy ponad 3 kilometry. Tym razem wsiadamy do innego autobusu, który jedzie docelowo w inne miejsce, ale nam to nie przeszkadza. I tak przed wjazdem do centrum Bangkoku jest taki korek, że po 15 minutach postoju wszyscy rezygnują i opuszczają pojazd.
Zakorkowana stolica
Zamawiamy taksówkę i kierujemy się do naszego hotelu po bagaże, a następnie na lotnisko. Tym razem polecimy do egzotycznego Chiang Mai.
Najnowsze komentarze