Drugiego dnia naszego pobytu na Praslinie pojechaliśmy autobusem na zachód, a dokładniej aż za lotnisko, na ostatni przystanek, gdzie znajduje się plaża Anse Georgette. Umieszczona jest ona na terenie ekskluzywnego resortu Constance Lemuria. Może na nią wejść każdy, kto wcześniej zapisze się na liście gości. My tego jednak nie zrobiliśmy, ale szerokie uśmiechy przekonały ochroniarza, że warto nas wpuścić. Dobrze, że tak się stało, bowiem plaża ta jest po prostu cudowna. Dojście do niej zajmuje jednak sporo czasu, bowiem droga prowadzi i w górę i w dół, a co chwilę mijają nas meleksy i wózki golfowe.
Odpoczynek w tym miejscu wspominać będziemy jako jeden z najbardziej relaksujących podczas całego pobytu. Woda ma tutaj niesamowity kolor, a fale potężną siłę. Kiedy spotkamy się z jedną z nich „oko w oko”, to nie mamy żadnych szans. Możemy poczuć się jak bezbronni jesteśmy wobec żywiołu. Nasza walka zakończyła się sromotną porażką, bowiem straciliśmy dwie pary okularów. Jedne udało się odzyskać, ale drugi możliwe, że do teraz znajdują się w wodach Oceanu Indyjskiego. Pomimo tego incydentu plażowanie tutaj zapamiętamy, jako bardzo udane. Czas minął nam tutaj bardzo szybko i trzeba było wracać na przystanek autobusowy, żeby pojechać do hotelu po nasz bagaż.
Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że zgodnie z umową naszych bagaży nie przywieziono pod hotel, przez co musieliśmy chwilę poczekać. Tutaj duże ukłony dla recepcjonisty, który dostarczył nam wody i zapewnił darmowy transport do portu. Tym faktem byliśmy bardzo zdziwieni, ponieważ był to spory kawałek drogi (ok. 15-20 minut jazdy). Dzięki temu bez problemu zdążyliśmy na ostatni prom, który płynie na wyspę La Digue. Co więcej, mieliśmy jeszcze sporo wolnego czasu, żeby coś zjeść – z uwagi, że była niedziela to udało się kupić tylko kurczaka z frytkami, albo inaczej frytki z kawałkiem kurczaka.
To nie był koniec niespodzianek tego dnia. Z biletem w ręku, 15 minut przed godziną odpłynięcia udaliśmy się do kolejki, gdzie czekali praktycznie wszyscy pasażerowie, żeby wejść na pokład. Boarding przebiegał bardzo powoli. Po drugiej stronie stał taki sam katamaran i pewnie jak się już domyślacie to właśnie był ten właściwy, którym powinniśmy popłynąć. Jak też pamiętacie to był ostatni tego dnia rejs na La Digue i on właśnie odpłynął na naszych oczach. Szczęście tego dnia było jednak po naszej stronie, bowiem Renatka zapytała się dokąd płynie inny prom, który akurat stał obok. Okazało się, że także na La Digue, ale na niego zostaniemy zabrani w drodze wyjątku, ponieważ nasz bilet był zdecydowanie na rejs poprzedni. Uff, uniknęliśmy rzeczywiście olbrzymiego problemu i mogliśmy za chwilę podziwiać przepiękny zachód słońca z górnego pokładu. Płynęliśmy około 20 minut.
Po dotarciu na La Digue mieliśmy do pokonania zaledwie 400 metrów do naszego miejsca zakwaterowania, czyli Bamboo Chalets, gdzie chcieliśmy spędzić dwie lub trzy noce. Otrzymaliśmy bardzo duży domek z tarasem i łazienką. Miłym gestem było także podanie nam powitalnego napoju. Z uwagi, że było już zupełnie ciemno to wieczór spędziliśmy na miejscu. Wieczory i noce przez cały rok na Seszelach są bardzo ciepłe i można je spędzać podziwiając gwiazdy na niebie lub latające nietoperze, których tutaj jest pod dostatkiem.
From Tomos:
W końcu ładna dziewczyna!
From Mati:
Zdecydowanie